Szła powoli przez zatłoczone ulice Nowego Jorku, cały czas zmuszając się do zachowania postawy niczym nieprzejmującej się damy. Zimnej, nieczułej i mającej cały świat w głębokim poważaniu.
A było trudno.
Ledwo dowiedziała się, że jej rodzice żyją, już ktoś ma na to życie chętkę. Czym ona sobie na to zasłużyła? Czym?
Tym, że zabijała? Nie mogła tego nie robić. Gdyby nie to, co zrobiono jej kiedy miała szesnaście lat, gdyby nie ten piekielny gen, nawet... nawet nigdy nie wpadłaby na pomysł morderstwa.
A tak?
Gdyby nie mordowała, Sheera już dawno przejęłaby nad nią kontrolę. I zabiłaby znacznie więcej ludzi, niż ona.
Musiała ją jakoś zadowolić. To była ofiara, trybut, danina. Morderstwo równa się wolność. Proste i logiczne. Chociaż w sumie, wolność to i tak tylko kłamstwo współczesnego świata.
Z początku nie umiała sobie z tym poradzić. Nie potrafiła. Zabijanie było dla niej czymś strasznym. Dla niej samej śmierć była największym strachem, a musiała zadawać ją innym.
Ale pomogły książki.
Zwykłe kryminały.
Czytała o tym, co ludzie potrafią.
I doszła do wniosku, że jedna kulka to nic w porównaniu do tego, co robią inni.
Tak właśnie obudziła coś, co żyło w jej środku. Nie Sheerę. Coś, co było w jej głowie. Coś, co żyło w niej od dziecka, ale spało.
Było uśpione, by obudzić się w momencie, kiedy zaczęła tego potrzebować. Kiedy to, mimo całej tego czegoś potworności, było dla niej jedynym ratunkiem.
Wyzwoleniem.
Tak właśnie obudziła prawdziwą siebie. Siebie, która wychodzi spod maski za każdym razem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Nikogo, oprócz celu.
Tylko ona i ofiara.
Jak wilk i sarna.
Tak właśnie obudziła w sobie psychopatę.
Otrząsnęła się z tych myśli. Tak, dobij się, dobij, pomyślała. Na pewno ci to pomoże.
Stanęła przed drzwiami wejściowymi StarkTower. Wpisała kod i pozwoliła zeskanować siatkówkę swojego oka. Weszła.
Na parterze nie było nikogo, więc miała jeszcze chwilę dla siebie.
Czuła pieczenie w miejscu, gdzie Loki wbił nadajnik w jej skórę. Przejdzie. Może.
Postanowiła jak najszybciej przedostać się na swoje piętro. Tak, miała do wyłącznej dyspozycji całe piętro.
Łagodna część jej, ta cicha, spokojna Susan, naukowiec i przyszły chirurg, nie potrafiła ukrywać emocji. Susan-psychopatka umiała. Ale ona nie.
Czasami zastanawiała się, czy aby przypadkiem nie ma schizofrenii.
Tony i reszta może nie zauważyliby, że coś się stało, ale Bruce tak.
On to widział zawsze. Tak samo jak to, że mu wychodzi koszula ze spodni.
To były dwie rzeczy, które nigdy nie umykały jego uwadze.
Wbiegła na piętro, na którym znajdował się salon. Był w nim Tony. I Pepper.
Czyli Bruce siedzi w laboratorium.
Dzięki Ci Boże.
- Już jestem! - Krzyknęła udawanym wesołym tonem i wbiegła na schody w zabójczym tempie. Miała to do siebie, że nigdy nie przeskakiwała kilku schodków naraz, ale zawsze z gracją pokonywała całą długość w moment.
- Dopiero przyszłaś i już uciekasz, duszo towarzystwa? - Zaśmiał się jej brat.
- Pożarłam całą pizzę, umieram. - Zaśmiała się. Nie zaryzykowała zejścia z powrotem, wolała zostać na schodach.
- O, znam ten ból. Kiedy miłość twojego życia tak się nad tobą znęca. - W tle usłyszała pełne żartobliwego oburzenia jęknięcie panny Potts. - Leć i użalaj się nad sobą w spokoju. Rano może będzie lepiej. Ale się nie nastawiaj za bardzo.
Zaśmiał się. Nienawidziła czyjegoś śmiechu, kiedy sama chciała ryczeć z wściekłości.
W ostatniej chwili zmieniła zdanie i nie poszła na swoje piętro.
Udała się do biblioteczki Iron Mana. Miał dużo książek, bardzo, bardzo dużo.
Przechadzała się spokojnie wzdłuż niesamowicie długich i wysokich półek, pewna, że jest sama.
Jeszcze nikomu nie udało się tak jej podejść. No może oprócz Lokiego.
- Co to robisz sama? - Usłyszała miły, ciepły głos za sobą, ale i tak podskoczyła przerażona. Miała złe wspomnienia, i tyle.
Odwróciła się.
Steve.
Co za ulga.
- Myślę. - Odpowiedziała udając uśmiech.
- Niezłe miejsce. - Uśmiechnął się, spoglądając na półki.- Też lubię tu przychodzić, gdy chcę być sam.
- Jak widać żadnemu z nas dziś nie wyszło.
- Jak ci przeszkadzam to mogę sobie pójść. - Powiedział grzecznie, unosząc ręce w geście poddania.
- Nie, nie. Nie mówiłam tego złośliwie. Miał być żart... ale to też nie wyszło.
- Chyba po prostu taki dzień. - Zaśmiał się. - Nic nikomu nie wychodzi.
- A żebyś kurde wiedział. - Powiedziała, wydychając głośno powietrze.
Skupiła się na książce położonej najbliżej je ręki. "Biologia". Czytała to chyba z dziesięć razy. Przejechała palcem po kilku grzbietach, mimowolnie przypominając sobie, jak zjeżdżała po nich plecami. Przeszedł ją lekki dreszcz.
- Zimno ci? - Zapytał Kapitan, ale ona tylko potrząsnęła głową. dalej szukała jakiejś sensownej lektury. "DSM-5". Biblia psychiatrów. Czytała, stek bzdur. Z każdym kolejnym wydaniem coraz więcej chorób. Mącą psychiatrom w głowach. "Seid".
Seid... gdzieś już to słyszała...
Tak. Wtedy, kiedy spała. A raczej udawała, że śpi. Tak naprawdę przytomność odzyskała, kiedy Thor przez przypadek uderzył jej głową o framugę drzwi wnosząc ją do salonu.
Rozmawiali wtedy o seidzie.
Nie sięgnęła po książkę tylko dlatego, że Rogers stał obok i mógłby pomyśleć, że rzeczywiście jest wiedźmą. Zapamiętała tylko, gdzie księga leży i postanowiła wrócić do niej, kiedy już pozbędzie się kolegi.
Tymczasem zauważyła, że lekko pomarańczowe światło padające na księgozbiory zostało zasłonięte czyimś ciałem. Nie obracała się. Czuła, że to Steve, rozpoznawała go po charakterystycznym zapachu gumowego stroju, którym capił nawet, gdy nie miał go na sobie, zmieszanego ze staromodnymi perfumami, delikatniejszymi od tych, które sama nosiła.
Poczuła jego usta na swoim policzku.
W dokładnie tym samym miejscu, w którym niecałą godzinę temu były usta Lokiego.
Niby to samo, a dwa zupełnie różne doświadczenia. Wargi Lokiego były zimne, lekko chropowate, jakby spękane na mrozie, a jego oddech, niemal tak samo zimny, przyprawił ją o gęsią skórkę, kiedy zetknął się z jej twarzą. A Steve'a? Jego były ciepłe, delikatne, oddech przyjemnie rozgrzewał. A jednak zrobił na niej mniejsze wrażenie niż Laufeyson. Kątem oka zauważyła, że Rogers pochyla się dalej.
"O, co to to nie. Policzek - niech ci będzie, nie byłam przygotowana, ale na usta nie masz co liczyć."
Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła z biblioteki.
Wbiegła na swoje piętro.
Zamknęła za sobą drzwi do sypialni, zapaliła całoroczne lampki zmieniające kolory i włączyła wieżę na tyle głośno, na ile pozwalał jej na to jej wyostrzony słuch. Wyostrzony, zaśmiała się w duchu. W ciągu jednego dnia dwie osoby się do niej podkradły pozostając niezauważone. Mogła już nie żyć, gdyby trafiła gorzej. Albo gdyby Loki miał gorszy humor, na przykład.
Nie włączyła konkretnego wykonawcy. Miała płytę z playlistą wszystkich piosenek, które kochała. Znalazły się tam między innymi "Heart-Shaped Box", "Body Electric", "Mary Jane Holland" czy "Mother Love" oraz kilka jej piosenek, z ukochanym "SABERTOOTH" na czele.
Rzuciła się na łóżko, zrywając gumkę z włosów i zamykając oczy.
Wsłuchała się w "Body Electric", pierwszą piosenkę na liście. Od lat ten utwór doprowadzał ją do dziwnego stanu, w którym czuła się jak jedyna osoba na świecie, ba, jedyna osoba na świecie ciesząca się tym, że jest jedyna. Kiedy było ciemno, ta piosenka była trochę przerażająca.
Potem było "Virgo", czyli jej znak zodiaku, którą napisała tuż po staniu się mutantką. Tytuł zapowiadał raczej delikatną piosenkę, no bo o czym może być piosenka o tytule "Panna"? I to w niej lubiła. Piosenka była o tym, jak silna jest i jak dużo jest w stanie znieść. Większość jej piosenek o tym była.
Przez moment wydawało jej się, że ktoś zaraz przyjdzie i powie, żeby ściszyła to wycie, ale potem przypomniała sobie, że ma tu dźwiękoszczelne ściany.
Zrobiło się jej błogo. Słuchała własnego głosu, lekko podrasowanego przez wyspecjalizowane maszyny sprawiające, że brzmiał jeszcze groźniej niż brzmi normalnie. Potem był głos Kurta, Freddiego, Gagi, Lany, Johna Coopera, Amy Lee...
I Lokiego.
-Co to za romanse się odstawia w bibliotece, co? - Usłyszała. Zerwała się i rozejrzała po pokoju, równocześnie uciszając Mercury'ego rzucając w radio conversem.
Nikogo nie było.
A głos znała zbyt dobrze, by nie wiedzieć do kogo należy.
- Tutaj jestem, ślepoto jedna. Naprawdę mnie nie widzisz? - Szyderczy śmiech. I dotarło do niej coś strasznego. Głos miał ciche echo. Jakby był zamknięty w...
...W głowie.
O. Mój. Boże., wycedziła w myślach.
- Zdaje mi się, że już rozmawialiśmy o tym, jak masz się do mnie zwracać.
- To nie do ciebie, parszywy... - Urwała. Nie mogła nawet znaleźć określenia.
- No? Parszywy... i co dalej? Nie bój się, nie zjem cię. Mnie tu nie ma.
Jego rechot rozległ się w jej biednym mózgu. Dałaby sobie głowę uciąć, że zwielokrotnił go magicznie, żeby ją dobić.
- Oj, coś tanio tą łepetynę stawiasz. Nie zrobiłem tego. Mogę głowę?
- A może ja rzeczywiście mam schizofrenię? - wyszeptała do siebie.
- O to się nie martw. Akurat pod tym względem jesteś normalna. Bez obaw. Ale żeby nie wyglądało to tak dziwnie jak wygląda, spróbuj myśleć o tym, co chcesz mi powiedzieć, niż mówić to na głos. Uwierz mi.
- Czego chcesz? - Posłuchała. - Myślałam, że wszystko już omówiliśmy.
Łzy cisnęły się jej na oczy, ale je powstrzymała.
- Sprawdzam, czy wszystko w porządku. Czy już zdążyłaś się wygadać.
- Przecież mam podsłuch, więc po co ci jeszcze moja podświadomość?
- Bo podsłuch masz ty, ale nie ja. Chcę, żebyś i ty mnie słyszała.
- No to nic tylko bić ci pokłony w podziękowaniach.
- Nie denerwuj się tak. Nie będę grzebał w tym, czego nie będziesz chciała, żebym widział, przyrzekam.
- Powiedział bóg kłamstwa i obłudy.
- Chcesz dowód?
- No dawaj. I tak ci nie wierzę.
- Wystaw rękę.
Zrobiła, jak kazał. Na jej dłoni zmaterializował się piękny diamentowy naszyjnik na srebrnym łańcuszku, z dużym szafirem na wisiorku.
- Mówisz, że panna? W takim razie szafir powinien pasować.
- Myślisz, że przekupisz mnie biżuterią? Ja nie ten typ, wybacz.
- To naszyjnik mojej matki. Dostałem go w czymś w rodzaju spadku. Używała go do rozpoznawania kłamców i można powiedzieć, że po części zachował swoją moc. Jest objęty czarem, który sprawi, że jeśli złamię daną ci obietnicę, naszyjnik zniknie. Na zawsze. I ani ty, ani ja, ani nikt inny nie będzie wiedział, gdzie go znaleźć. A wiedz, że to w tej chwili najcenniejsza rzecz jaką mam. - Równie dobrze mógł kłamać i teraz. Ale coś sprawiło, że mu uwierzyła. Może ten ból w głosie? Ból? W głosie Lokiego? No tak, pewnie kiedy porozumiewał się z nią za pomocą myśli trudniejsze było utrzymanie emocji w tajemnicy. - Może być? Teraz mi wierzysz? - Zapytał tonem, który aż ociekał od smutku. Zrobiło żal i na chwilę przestała żałować, że mu pomaga.
- Tak. Teraz tak.
*.* chce jeszcze! I to szybko!
OdpowiedzUsuńA no i nie wiem czy juz to mowilam, ale KOCHAM CIĘ!!! <3<3<3
Ten moment z Kapitanem o.o Nie spodziewałabym się tego po nim. Szaleniec!
OdpowiedzUsuńhttp://zagubionedusze.blogspot.com
Mój pierwszy komentarz u ciebie.
OdpowiedzUsuńUUU Kapitan wariacik :D
Loki jak zwykle czarujący w tym całym swoim szaleństwie <3
Kocham to opowiadanie i nie chcę myśleć o tym co będzie kiedy dojdę już do ostatniego wpisu :<
Skomentuję ten rozdział tak: To jest zajebiste!
OdpowiedzUsuń