piątek, 31 stycznia 2014

8. A myth about two wolves.

Obróciła się i zobaczyła to, czego tak się bała.
Steve klęczał z szokiem zastygłym w oczach. Za nim stał Loki.
Czarnowłosy szarpnął włócznią do tyłu.
Jej ostrze było całe we krwi.
To nie mogła być prawda.
Loki uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
- Wybacz. Ale zasłużył na to.
- Zasłu... Zasłużył? Zasłużył?! Czym?!
- Chciał cię udusić.
- Jasne! Ale kiedy ty przez pół godziny dusiłeś mnie do ściany to było w porządku, tak?! Puściłby mnie! Zależało mu na mnie!
- Nie tylko jemu! - Wrzasnął. Dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie powiedział. - To znaczy... co z tego? Jest wyszkolony tak, żeby umieć odsuwać uczucia na dalszy plan. Gówno by ci ta jego "miłość" dała! Jeśli Fury wydałby polecenie, zabiłby cię bez wahania!
- Jasne. Oczywiście. A mój brat i Banner trzymaliby mnie, żebym się nie wyrywała podczas tortur. Co ty możesz wiedzieć?!
- Ach tak? Zdaje się, że mało o tych twoich przyjaciołach słyszałaś. Dzień w dzień faszerowali cię proszkami wyprodukowanymi przez tą zieloną bestię, żeby osłabić twoją moc. Dzień w dzień dolewali ci do napojów jakieś eliksiry, które powoli zabijały w tobie wszystko, co ludzkie, będąc święcie przekonani, że ci pomagają!
Susan straciła ochotę na dalszą kłótnię. Dosypywali? Dolewali? Co on bredził?
A co jeśli to prawda? W sumie... miała dni, kiedy czuła się, jakby sił miało jej nie starczyć na zrobienie czegokolwiek.
- Skąd... to wiesz? - Zapytała cicho.
- Bo sam miałem w tym uczestniczyć, ale odmówiłem, przez co mało nie straciłem pracy. To znaczy Tom. Słyszałem polecenia i słyszałem rozmowy twoich... bliskich. O ile można ich tak nazwać.
Frozen zaczęła się zastanawiać nad tym, co zrobić. Koło niej leżał twarzą w ziemi Steve budzący skruchę, obok stał Loki wywołujący falę nienawiści... tym razem - o dziwo - nie wobec niego samego.
Przypomniała sobie bajkę usłyszaną podczas pobytu w Ameryce Południowej, w wiosce starego plemienia indiańskiego.
Bajka mówiła o chłopcu, który prosi swojego ojca o opowiedzenie jakiegoś ludowego podania.
Mężczyzna opowiada mu więc legendę o wilkach walczących wewnątrz każdego człowieka.
Wilki są dwa: biały i czarny. Biały to dobroć, miłość, przyjaźń, wybaczenie i uczynność. Czarny to zło, nienawiść, zazdrość, egoizm i agresja. Chłopiec pyta ojca, który wilk wygra walkę. On odpowiada:
"Ten, którego karmisz".

Susan zamyśliła się.

Zawsze wolała czarny.

Zacisnęła palce na wyciągniętej dłoni Lokiego. Była jeszcze zimniejsza niż zwykle.
Wsiedli do myśliwca.
- Mam nadzieję, że umiesz to prowadzić. - Powiedziała Susan rozpierając się wygodnie w fotelu pilota.
Loki słysząc to zamarł z garścią czipsów w połowie włożonych już do ust. Skąd w samolocie czipsy, tak na marginesie?
- Liffyem we ffy umeff. - Wybełkotał spoglądając na nią z ukosa.
- Pracujesz w agencji wywiadowczej, trzy czwarte czasu spędzasz w powietrzu, a nie umiesz prowadzić myśliwca? - Syknęła przez zęby Susan.
Loki przełknął.
- Miałem mieć szkolenie w przyszłym miesiącu. - Spojrzał na nią zupełnie poważnie
- To psu w dupę polecisz. Ja nawet samochodu nie umiem prowadzić. Znaczy, nie mam prawka, ale jak trzeba to pojadę. Ale zazwyczaj kończy się to autem do kasacji i kilkoma rannymi. I mną na drugim końcu świata. 
- Od czego są instrukcje obsługi. - Odpowiedział beztrosko Kłamca otwierając gruby plik żółtych papierków. - Więc tak. - Odchrząknął. - To. - Rzekł bardzo dobitnie, wskazując palcem na jeden z kwadryliarda przycisków. 
Susan lekko dźgnęła guzik palcem, jakby był to conajmniej jeżozwież.
Silnik zaczął się rozgrzewać, a Loki zrobił usatysfakcjonowaną minę i uniósł brwi, zerkając na dziewczynę.
Przez pięć minut po kolei pokazywał jej, co wcisnąć, przy czym raz dwukrotnie wskazał ten sam przycisk i musieli zaczynać od nowa.
- Dooobraa... Teraz tym takim do przodu.
- Przepraszam, ale którym "tym takim"? Tym po lewej czy tym po prawej? Czy tym gdziekolwiek?
- Oj no tym tu. Sterem, kierownicą. Nie wiem jak to nazywacie. 
- No to mów, że tym takim o. - Powiedziała, jakby tłumaczyła mu rzecz oczywistą.
Loki uniósł oczy ku niebu.
- Jak z pewnością zdążyłaś zauważyć, mam dziś nastrój do zabijania. I jak nad sobą nie zapanuję to na jednym się nie skończy.
- Chyba lubisz wkurzać ludzi, nie?
- A słyszałaś o czymś takim jak Lokasenna?
Laufeyson zaczął się dusić, próbując powstrzymać śmiech. Susan patrzyła na niego spod byka.
- Żebym ja też nie musiała być zaraz w nastroju do zabijania. 
- Irytowanie innych to mój zawód. Po to się urodziłem i z tym umrę... Kiedyśtam. Za wiele, wiele, wiele tysięcy laaaat... - Zawył, przybliżając twarz do ucha Frozen, celowo się nad nią znęcając. - Jedziesz czy nie? - Zapytał już zupełnie innym tonem, siedząc tylko na połowie tego, na czym zwykle się siedzi i chuchając jej we włosy. Właśnie przeżywał atak dobrego humoru. No dobra, powiedzmy sobie szczerze, zwykłą głupawkę. 
- Loookii - Jęknęła z rezygnacją. - Zobacz gdzie ty masz rękę. - Wyszeptała waląc głową w oparcie. 
Loki spojrzał na prawą dłoń, na której się podpierał.
- Czy to przypadkiem nie służyło...
Myśliwiec gwałtownie poderwał się w powietrze.
Szarpnęło. Trickster stracił równowagę (co mu się tego dnia dość często przytrafiało) i poleciał na Susan przygniatając ją do szyby.
- Tak. Tak, dokładnie do tego to służy. A ty wyglądałeś na lżejszego. - Wymamrotała lekko poobijana Sue, w trakcie gdy Loki się podnosił. - I weź te twoje przylizane włoski z mojej twarzy. 
- To te mięśnie. - Powiedział z zadowoleniem mężczyzna. - A moje włosy nie są przylizane, po prostu mi zazdrościsz, że układają się tak, jak chcę, a nie jak tobie. I tak, dobrze myślisz. Stanowczo za dużo opowiadałaś Tomowi o swoich problemach z prostownicą, lokówką, farbami i olejkiem rycynowym. Patrz na drogę.
- Dobrze by było gdyby takowa się tu znajdowała. - Wymruczała pod nosem Susan łapiąc za ster. 
Usłyszeli strzały, jedna z kul śmignęła koło szyby bocznej, przez co Stark zboczyła lekko z kursu. 

- Yyy... Loki? Skąd ja mam wiedzieć, gdzie lądować? - Zapytała po kilku minutach lotu.
-Wiesz, miałem kiedyś takiego kumpla, Tom miał na imię. I opowiadał mi, że ty mu mówiłaś, że masz jakiś bunkier w lesie. To dawaj tam.
- Ha. Ha. Ha. Fascynujące. A ja nadal nie dostałam odpowiedzi na swoje pytanie.
- A ile tu widzisz lasów? Osiem? Dziesięć? Nie. Jeden jedyny, jedyniutki las. Więc pociągnij tym w dół i spróbuj nas nie zabić. Znaczy siebie, bo mi to tam wisi. 
Susan prychnęła i lekko obniżyła lot. 
Chwilę później samolotem ostro szarpnęło.
Loki już otwierał usta, by to skomentować, ale Frozen odezwała się pierwsza.
- Jeśli chcesz powiedzieć, że mam lecieć powietrzem, a nie drzewami, to przypominam, że próbuję wylądować w lesie. A lasy mają to do siebie, że jest w nich dużo drzew. A jeżeli nadal chcesz mnie krytykować, to trzeba było lecić samemu. U was, w tym całym Asgardzie, latanie jest chyba na porządku dziennym, nieprawdaż? - Zironizowała.
- Wiesz, mam brata, ma na imię Thor...
- Wow, będę mogła go kiedyś spotkać? To na pewno interesujący gość! - Zakpiła. - Przecież chyba wiem, nie? - Dodała ponurym tonem.
- ...I z nas dwojga to on dostał umiejętność olewania grawitacji. - Kontynuował Loki. - Ja dostałem umiejętność olewania całej reszty. Susan, uwa...
Nie dokończył.
Z pełną prędkością uderzyli o ziemię, ryjąc podłoże dziobem jeszcze kilkaset metrów. 
Kiedy samolot w końcu się zatrzymał (to znaczy, kiedy lewa połowa samolotu się zatrzymała), Loki dokończył:
- ...żaj. - Ku jemu zdziwieniu Susan mu nie odpowiedziała. Rozejrzał się za oderwaną częścią myśliwca: tą, w której powinna znajdować się dziewczyna. 
Z trudem wygramolił się spod zmiażdżonej tablicy rozdzielczej przygniatającej jego nogi i, upewniając się, że nie stracił władzy w kończynach, poszedł szukać "pilotki". 
- Aż dziw bierze, że nie zdałaś prawka. - Zakpił. - Jakiś burak musiał nadzorować twoje lekcje. Serio, jak tak prowadzisz samolot, to musisz być mistrzynią jazdy! - I pewnie naśmiewałby się z niej dłużej, ale usłyszał coś co go natychmiast uciszyło.
- Loki. Loki, idioto. Tu jestem, ślepoto jedna! - Zawyła Susan. 
- A co, nóżki odjęło? - Zapytał, zaglądając w zarośla, z których dochodził głos. - Oj. Wybacz. - Zreflektował się, kiedy zobaczył długi fragment śnieżnobiałej kości sterczący Susan z uda. No, może nie taki śnieżnobiały, bo zalany krwią i przyozdobiony strzępkami mięśni i resztek skóry. Nie mówiąc już o wyglądzie i ułożeniu całej reszty nogi.
- Gdybyś tak mógł się zamknąć i coś z tym zrobić, tobym zaryzykowała stwierdzenie, że posiadasz jakiekolwiek ludzkie odruchy. - Wysyczała, zaciskając oczy z bólu. Przykucnął koło niej.
- Nie dotykaj tego. - Trzepnął ją w rękę, którą próbowała dotknąć kości. Schylił się i wziął ją na ręce. Była jeszcze lżejsza, niż na to wyglądała. Zaczął mamrotać coś o anoreksji i innych problemach psychiczno-pokarmowych, ale Frozen go nie słuchała.

Na czuja znalazł dom-bunkier Susan. Ta pokierowała go, gdzie i co musi zrobić, żeby drzwi się otworzyły. Bo klucze są zbyt mainstreamowe, oczywiście.
Będąc już wewnątrz kazał jej złapać się mocniej i przez moment trzymał ją tylko jedną ręką, drugą zaś zmiótł wazon z ususzonymi kwiatami ze stołu, na którym położył dziewczynę. 
Wyszedł, zostawiając cierpiącą samą sobie. Już chciała zacząć na niego gadać, kiedy wrócił: z włócznią w ręce i jabłkiem w zębach.
- Wybacz, że się nie podzielę, ale musi mi starczyć na uzdrowienie cię i zabranie nas w jakieś sensowne miejsce. I na przeżycie twoich następnych popisów. 
To mówiąc, machnął jej dłonią przed oczami.
Choć walczyła, już po kilku sekundach zrobiło jej się czarno przed oczami.
Odpłynęła.

niedziela, 26 stycznia 2014

7. Betray or burn.

"No dobra. Sheera, skarbie?"
Gadała do siebie. Coraz gorzej, coraz gorzej. Psychiatrzy czekają. Chociaż, z drugiej strony, czasem trzeba z kimś inteligentnym pokonwersować.
Nie usłyszała odpowiedzi swojej towarzyszki udręki, ale ją poczuła.
Jej tęczówki zaszły intensywnie żółtą barwą, a źrenice się powiększyły, choć było dość jasno.
Włożyła kostium od Lokiego. Jako Susan pewnie poczułaby się niekomfortowo w tak obcisłym i pokazującym wszystkie wady wdzianku, ale była teraz Sheerą. I jedyne, co czuła, to zadowolenie ze swojej figury.
Chwilę stała przed lustrem tak spokojnie, jakby nie miała zamiaru się ruszyć. W ułamek sekundy zerwała się i ruszyła w stronę drzwi.
Dobra. Najpierw silniki.
Szybkim, ale dostojnym krokiem, bardzo przypominającym ruchy skradającego się drapieżnika, wyszła na niezadaszoną część helicarriera.
Wystarczy jeden.
Chwyciła i odbezpieczyła jeden z przypiętych do paska granatów i rzuciła go mocno w stronę śmigła. Zaczęła biec w przeciwną stronę, znów do wewnątrz. Od momentu, kiedy bomba wybuchnie nie będzie mogła pozwolić sobie na powolny marsz.
Teraz miała zaledwie parę minut, a i to nie było takie pewne.
Poczuła drżenie podłogi pod nogami, co oznaczało, że w bardzo krótkim czasie oddaliła się od miejsca zbrodni numer jeden.
Drugie piętro.
Wbiegła po schodach, sadząc po dwa schodki na jeden skok.
Lewo.
Wielkie, twarde drzwi.
Potencjalnie nie do złamania.
No właśnie.
Potencjalnie.
Wzięła rozbieg i rzuciła się na bramy.
Nic.
Holender.
Nie spanikowała. Nie mogła. Znowu się rozpędziła i całym ciałem runęła na wrota.
Aż się zdziwiła, z jaką łatwością ustąpiły.
Nad głową usłyszała alarm.
No tak.
Alarm.
Zapomniała o nim. Zapomniała wyłączyć alarm.
Coraz trudniej było jej zachować spokój. Wszystko szło nie tak.
Dzięki Bogu, berło nie było jakoś specjalnie ukryte. Łokciem rozbiła chroniącą je szybę. Ledwo zdążyła chwycić włócznię, już była w połowie drogi do laboratorium.
Tam było znacznie łatwiej, dzięki czemu trochę doszła do siebie.
Wzięła jabłko.
Łącznik.
Pobiegła w  tamta stronę. Poczuła, że jedno niesforne pasmo włosów uciekło spod uchwytu gumki.
Jak zwykle. Po kij ta idiotka podcinała ten kawałek. Sheera w życiu nie zrobiłaby czegoś tak potwornego swoim włosom.
- Susan? - Nie, nienienienienienienienienienie nie. Tylko nie on.
Poczuła pieczenie w oczach.
- Dzięki, Sheera. Bardzo pomagasz, jak zwykle. - Po raz kolejny ulotniła się w niewłaściwym momencie.
- Drobiazg, skarbie. - To nie był głos Lokiego, a Sheery. Za dużo głosów w tej jej biednej łepetynie. Stanowczo za dużo.
- Co... ty robisz? - Kapitan Ameryka wyglądał, jakby miał zaraz zejść na zawał. I to nie tylko dlatego, że dziewczyna, którą pokochał gdy tylko spojrzał na nią po raz pierwszy, stała przed nim z włócznią Lokiego i jabłkiem Idun w rękach. Bardziej dziwił go jej ubiór.
Miała na sobie przylegający kombinezon, ale bynajmniej nie S.H.I.E.L.D.owski. Był ciemnogranatowy, prawie czarny, ale granat ten maił odcień oberżyny. Grafitowe skórzane wstawki ochraniały wewnętrzne części nóg i ramion oraz boki. Strój ten ukazywał wszystko, co na co dzień Susan ukrywała: wyraziste wcięcie w talii, wąskie ramiona i niewiele szersze biodra, długie, chude nogi i smukłą, łabędzią szyję.
Ciemnozłote włosy miała spięte w wysokiego kucyka, ale jeden jaśniejszy, prawie biały kosmyk spadał jej na twarz. Niebieskie oczy lustrowały go wyrażając jednocześnie wściekłość i przerażenie.
Dziewczyna wyprostowała się i uniosła wysoko głowę. Wzrok stał się ostry i bardzo podobny do spojrzenia Sheery, mimo, że tęczówki nadal były niebieskie.
Susan, coraz bardziej zadowolona ze swojego opanowania, już miała odpowiedzieć mu coś bardzo bezczelnie, kiedy wpadł na nią nie kto inny jak Loki, który nie zdążył wyhamować wybiegając zza zakrętu.
I sprawa się rypła.
Frozen straciła równowagę pod ciężarem rozpędzonego jak koń na biegunach trickstera, ale jakimś cudem nie upadła.
Kapitan jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy.
- Ty? - Zdziwił się. - Co ty tu..?
Loki przywrócił się do porządku i wyprostował się. Pochylił głowę i uśmiechnął się jego firmowym uśmiechem (Czytaj: uśmiechem szalonego psychopaty).
Kiedy Steve zrobił minę zastraszonego kurdupla, Laufeyson trochę spuścił z tonu i przeniósł wzrok na Susan. On również trochę zdziwił się efektem, nazwijmy to, końcowym jego dzieła. Wiedział co prawda, że dziewczyna będzie wyglądać znacznie lepiej w tym stroju niż w swoich luźnych koszulach, dżinsach i trampkach, ale nie spodziewał się aż takiego sukcesu. Musiał przyznać, że prezentowała się bardzo... dobrze. Elegancko. Ale nie delikatnie. Może tak by właśnie było, gdyby nie spiczaste, wyglądające trochę jak pazury, sztywne pióra niflheimskich drapieżnych ptaków.
Chwycił ją za nadgarstek, gotów w każdej chwili zacząć uciekać.
- Puść ją, podły złoczyńco! - Susan wywróciła oczami.
- Steve, wybacz, ale ty próbujący mówić nowoczesnym językiem jesteś jeszcze gorszy, niż Loki próbujący mówić nowoczesnym językiem.
- Ty... z nim? - Biedak wyglądał, jakby właśnie ktoś dał mu niezbity dowód, że Mikołaja jednak nie ma. - Ale... co? - Niemal zapłakał.
- Uwierz mi, Steve. To dla waszego dobra.
- Dobra?! Co tu może być dobrego?! Ukradłaś to... dla niego?!
- Tak. W zamian za spokój na Ziemi.
- I wierzysz mu?!
Zawahała się. Loki spojrzał na nią. Zdawało się, że zabolało go to wahanie.
- T-tak. - Wydusiła. - Wierzę.
- To bóg kłamstwa! Znaczy, on nawet nie jest bogiem. Bo...
- Tak, wiem Steve. Pamiętaj, że też jestem katoliczką.
- Susan, skończ. Idziemy. - Głos Lokiego był stanowczy i warczący.
- Nigdzie z nim nie pójdziesz! Jesteś jedną z nas!
Susan spojrzała na Steve'a błagalnie. Zapadła niezręczna cisza. Powietrze między sprzymierzeńcami a Kapitanem można było kroić jak masło.
- Nie, Steve. - Susan była bliska płaczu. - Ja byłam jedną z was. Zdradziłam S.H.I.E.L.D., zdradziłam Avengersów, zdradziłam wszystkich, na których mi zależało. Zdradziłam nawet siebie samą.
Rogers patrzył na nią ze smutkiem.
Nie miał pojęcia, że gra.
Susan oddała Lokiemu jego berło, żeby zwolnić jedną rękę. Palce mężczyzny mocniej zacisnęły się na jej przegubie.
Wolną już rękę schowała za plecy i zaczęła manipulować nią przy pasku.
Ani Loki, ani Kapitan Ameryka tego nie zauważyli, zbyt zajęci wyzywaniem się i ubliżaniem jeden drugiemu.
- Loki? - zapytała w myślach.
- Tak? - Odpowiedział, równocześnie cały czas kłócąc się ze Stevem, co wzbudziło w Susan podziw.
- Jak policzę do trzech, wiejemy. Do tyłu i w prawo. 
- Yhym.
Susan machnęła lekko ręką w przód. Kapitan zaczął rozglądać się za jakimś granatem, bombą, kluczami, czymkolwiek, co mogłaby rzucić. Nic jednak nie zobaczył.
- Trzy.
Loki nie spodziewał się czegoś takiego, więc nieznacznie się zachwiał, kiedy Susan pociągnęła go za sobą.
- Mówiłam, że...
- Mówiłaś, że policzysz, a nie że krzykniesz "trzy"!
Przyspieszyli. Za sobą usłyszeli huk wybuchu.
- Co to było?
- Mini-granat. Sama go stworzyłam. Praktycznie nie widać go w tak słabym świetle. Przydatne gówienko.
Szkoda tylko, że... Padnij!
Równocześnie rzucili się na ziemię, a nad ich głowami przeleciała tarcza Kapitana.
- No kochany, masz przesrane. - Zawarczała Susan i z miejsca wyskoczyła na metr w górę, blokując wracającą do Rogersa tarczę ramieniem. Przedmiot upadł z brzękiem zagłuszającym syk zgiętej z bólu Frozen. Loki wstał i podbiegł do niej.
- Co jest? - Zapytał.
- Nic.
- Jasne. Zwłaszcza ta rozcięta ręka wygląda bardzo banalnie.
- To po co pytasz?! - Wrzasnęła. - Przepraszam. Kiedy się stresuję jestem agresywna.
- Na pewno tylko kiedy się stresujesz? - Uśmiechnął się.
Dziewczyna odpowiedziała tym samym i chwyciła leżący u jej stóp kawał blachy. Zauważyła, że Loki cały czas trzyma ją za zranione przedramię.
- Puść. Muszę mu oddać. - Laufeyson wykonał polecenie. Jego dłoń była cała w ciemnoczerwonej krwi. Spostrzegł w niej cieniutkie, srebrne niteczki. Uniósł wzrok na dziewczynę. - Kiedyś ci opowiem.
Zamachnęła się i rzuciła tarczą w stronę, z której owa rzecz przybyła, licząc, że choć trochę uszkodzi jej kolegę. W momencie, kiedy blacha odłączyła się od jej ręki Susan ściągnęła mięśnie, unikając niechcianego obrotu wokół własnej osi.
- Możemy iść. - Rzuciła i ruszyła w stronę wyjścia.
- WSZYSCY NA PRAWE SKRZYDŁO ZEWNĘTRZNE. POWTARZAM: WSZYSCY NA PRAWE SKRZYDŁO ZEWNĘTRZNE. - Rozległ się głos z głośników.
Loki i Susan spojrzeli na siebie i przytakując głowami zgodnie ustalili:
- Na lewe.
Pobiegli w tamtą stronę. Co dziwne, nikogo nie minęli.
Wychodząc na zewnątrz uderzył ich zimny i suchy wiatr.
- Plan był inny. - Odezwała się dziewczyna.
- Słucham?
- Miałeś wziąć, co twoje i zniknąć.
- Miałem, to prawda. I zrobiłbym tak, gdybyś nie zwróciła na siebie uwagi wszystkich obecnych.
- To do ciebie niepodobne, bronić takich jak ja! Zrobiłam to, czego chciałeś, więc teraz powinieneś po prostu zostawić mnie na pastwę losu, tak, jak masz to w zwyczaju!
Trochę go to ukłuło, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Naprawdę myślałaś, że zostawię cię tutaj samą? Wiedząc, co czeka cię za zdradę? - Powiedział już znacznie ciszej. - Nie jestem aż tak podły.
Stali tak chwilę patrząc na siebie, jedno szukając pomocy u drugiego.
- Idziemy. - Powiedział w końcu Loki, spuszczając wzrok. Pociągnął ją w stronę myśliwca.
- Myśliwiec? Myślałam, że nas teleportujesz, albo coś.
- Nie mogę. Mam za słabą moc.
- Po to chyba jest jabłko! - Krzyknęła, bo Laufeyson, puszczając jej ramię, był już daleko od niej.
- To nie jest takie proste! Zaczyna działać dopiero kilka godzin po zjedzeniu. - Odkrzyknął.
Chciała mu odpowiedzieć, ale nie zdążyła.
Silne ramiona odziane w błękit chwyciły ją za szyję, lekko przyduszając.
Zaczęła się szarpać, jednak bez skutku. Nawet długie, twarde paznokcie wbijające się w skórę Kapitana nie rozluźniły jego uścisku.
- Loki! - Wrzasnęła mrożącym krew w żyłach, charczącym krzykiem.
Nie chciała tego robić, nie chciała go w to pakować.
Ale było już za późno.
Mężczyzna odwrócił się i krzyknął:
- Puść ją!
- Jasne, jeszcze ty mi mów, co mam robić! - Odpowiedział Steve. - Wiem lepiej, co dla niej dobre!
Loki stanął kilka metrów od nich.
Susan zauważyła, że jego oczy przestały mrugać, a klatka piersiowa nie poruszała się w rytm oddechu.
Za późno zorientowała się, co się dzieje.
Usłyszała chrupnięcie łamanego kręgosłupa i towarzyszący temu dźwięk, jakby połączenie jęknięcia i zduszonego wrzasku.
Uścisk wokół jej szyi się rozluźnił.
Odskoczyła, bojąc się patrzeć za siebie. Wiedziała, co się stało, ale miała nadzieję, że się myli.
Nadzieja umiera ostatnia?
W takim razie nikt już nie powinien żyć.


piątek, 24 stycznia 2014

6. Mockingjay.

Ten post dedykuję mojej przyjaciółce Julii, za to, że zabiera się do czytania od dwóch tygodni i zabrać się nadal nie może ;) haha, żartuję... za to, że cierpliwie wysłuchuje mojej paplaniny o Lokim, między innymi. Bo, jak to się mawia, ani prawo, ani sprawiedliwość w tej szkole. Ani PO.  :)

************

- Susan, do laboratorium, marsz! - Krzyknął z radością Bruce.
- A kto umiera? - Odrzuciła od niechcenia dziewczyna, ze znudzeniem przeglądając swoje notatki.
- No właśnie chodzi o to, że nikt.
- To spadaj.
- Jezu, kiedyś byłaś bardziej kumata. Jabłka mamy!
Frozen zamarła. Pustym wzrokiem patrzyła w blat przed sobą.
Jej wolność się kończyła.
- Są... już?
- Tak. Chodź! - Banner zapiszczał niemal jak szczeniak, który musi, ale to musi na spacer, i wybiegł z pokoju. Susan westchnęła i powoli podążyła za nim.


Po jakichś ośmiu godzinach mieli wszystko za sobą. Królik, któremu podano mały kawałek jabłka (taki maleńki okruszeczek, bo Bannerowi było szkoda marnować) zdechł trzy godziny później niż taki sam królik, w tym samym wieku i w takim samym stanie zdrowotnym, który owocu nie zasmakował. Żeby nie było, obu królikom podano narkozę w takiej samej dawce.
Ta daa, nieśmiertelna rasa nadchodzi.
Właśnie szła korytarzem w stronę swojego pokoju.
- Zapraszam do mnie. - Usłyszała głos, który zniweczył jej wszystkie piękne plany na dzisiejszą resztę i tak już zepsutego wieczoru.
Wywróciła oczami i zawróciła bez zatrzymywania się.

Zapukała, ale tylko z przyzwyczajenia. On nie zasługiwał nawet na pukanie do drzwi.
Chociaż z drugiej strony nie miała ochoty widzieć go niebieskiego, a nie wiadomo czy tak właśnie nie wyglądał, kiedy nikt nie patrzył...
Mniejsza.
- Czego? - Warknęła, bardzo upodabniając swój głos do głosu Sheery.
- I tobie dobry wieczór, promieniejąca miłością do świata istoto. - Odpowiedział szyderczo.
Kiedy weszła do głównej części jego pokoju, mało brakowało, a parsknęłaby śmiechem. Bo oto Loki, wielki i czci-nie-godny bóg kłamstwa, ognia, wina, śmierci i całej reszty, siedział rozwalony na kanapie jak stary dog niemiecki, z nogami skrzyżowanymi na ławie i pilotem od telewizora w ręce.
Nie mówiąc już o tym, jak w porównaniu do mieszkania Laufeysona w Nowym Jorku wyglądała ta... klitka, nazwijmy to.
Aż zaczęła żałować, że nie wzięła aparatu.
- Jakby to Thor widział... - powiedziała z udawaną rezygnacją.
- Ale nie widzi, gdyż, jak z pewnością zauważyłaś, nie ma go tu, i chwała mu za to. - Podniósł się. - To kiedy zaczynasz?
- Spadaj. Masz colę?
- Zależy od tego, kiedy zaczynasz.
- Dzięki, znajdę se. Najważniejsze, że masz.
Uniósł oczy ku niebu pełen rezygnacji.
Po krótkiej nieobecności Susan wróciła z butlą jej ulubionego napoju w dłoni.
- Nawet nie próbuj pić z gwinta. Jeszcze się czymś od ciebie zarażę.
- Mówią, że głupota nie jest zakaźna, więc spokojna twoja szlachetna głowa.
Upiła duży łyk, na co Loki odpowiedział wytknięciem języka z całkiem nieźle zagranym obrzydzeniem i wspaniale pasującym do tego odgłosem odruchu wymiotnego. Sama Susan nigdy nie piła po kimś, ale innym pozwalała pić po sobie. A że było nienapoczęte...
- No więc? - Loki ponownie usiadł na sofie, teraz jednak z większą ilością tak typowej dla niego klasy.
- No więc. Nie zaczynam wcale.
Kłamca już chciał jej odpowiedzieć, że "dlaczego tak późno", kiedy dotarł do niego sens jej słów.
Wcale?
- Przejęzyczyłaś się chyba.
- Ani ja się nie przejęzyczyłam, ani ty się nie przesłyszałeś. Nie pomogę ci, wybacz.
- Umowa była inna. - Zrobił minę, która odrobinę przypominała jej taką, jaką przybiera małe dziecko, któremu się powie, że nie dostanie nutelli. No dobra, każde dziecko, nie tylko małe. I jego mina była odrobinę groźniejsza. I ładniejsza.
- No właśnie. Obiecałeś mi, że jak robię to, co każesz, to nikomu nie stanie się krzywda.
- Tak, tak właśnie powiedziałem. Ale skoro chcesz inacz...
- Nie. - Przerwała mu. - Dotarło to do mnie trochę późno, a przecież tu jest tak oczywisty haczyk, że aż głupio się robi. Logiczne jest, że berło jest ci potrzebne do "ponownego" zawładnięcia Ziemią. - Podkreśliła "ponownego", żeby zaznaczyć jego klęskę i trochę go wkurzyć. - A więc i częściowego wybicia rebeliantów.
Loki westchnął głęboko, jakby tym razem to on był rodzicem odmawiającym dziecku nutelli.
- Potrzebuję włóczni, żeby zawładnąć Asgardem. Midgard mnie nie interesuje. Ani on, ani jego mieszkańcy. - To trochę zabolało Frozen, ale nie dała tego po sobie poznać. Nienawidziła go, a on z całą pewnością nienawidził jej, ale nie musiał od razu wyjeżdżać z takim tekstem. - Może i jestem bogiem kłamstwa, ale tego typu obietnic dotrzymuję zawsze.
Susan zamyśliła się w duchu dziękując Bogu, że przebyte mutacje genetyczne nie pozwalają jej się rumienić.
Odezwała się dopiero po dłuższym czasie.
- No... dobrze. Przepraszam. W takim razie... kiedy chcesz, żebym zaczęła?





Obudziła się z potwornym bólem pleców i przez kilka sekund zastanawiała się, skąd się wziął. Odpowiedź przyszła sama gdy tylko Susan podniosła głowę.
No tak. Spała zgięta w pół, siedząc na krześle, ale równocześnie leżąc na stole.
Brawo ona.
Szybkim ruchem zrzuciła z głowy mapę helicarriera, którą nie wiedzieć kto tam zamontował.
Nie wiedzieć kto?
- Wybacz za tą mapę, ale mocno świeciło rano, a wyjątkowo słodziutko spałaś. - Wysyczał  złośliwie Loki. - A rolety nie są wliczone w koszty przelotu. - Dodał.
On, w przeciwieństwie do dziewczyny, był pełen sił witalnych jak z reklamy kremu ukrywającego "skutki stresu, pracy do późna i imprezowania".
- O moje plecy to już nie łaska było zadbać? - Wywarczała, wyginając się mocno do tyłu. Gdzieś z okolic jej kręgosłupa dobiegł ich dźwięk strzelających kości.
- Ciebie to nie boli? - Zapytał Loki, z powątpiewaniem unosząc brwi.
- Nie, widzisz, wstrzyknęli mi takie coś, że nie bardzo czuję kręgosłup. Tak wiesz, jakbym go nie miała. Tak samo jest w lewej nodze i prawej połowie szyi. I na kości potylicznej. I w nadgarstkach.
- Fuks. - Zapiał Laufeyson, zmierzając w stronę kuchni.
- No nie wiem. Przetną mi żyłę główną a ja nawet tego nie zauważę.
- Bywa i tak. - Odrzucił i wcisnął jej kubek herbaty w rękę.
- Ile łyżeczek? - Zmarszczyła nos.
- Dwie, cukrzyku.
- Wybacz, nie piję bitrexu.
- Czego?
- Jednej z najbardziej gorzkich substancji, jakie kiedykolwiek wyprodukowano.
- To idź sobie dosłódź. - Rzucił chrapliwie.
- Dziękuję. - Posłała mu ociekający słodyczą uśmieszek.
Wracając usadowiła się koło niego na sofie. Nie była zadowolona z tego, że była bliżej niż odległość wyciągniętej ręki, którą powinno się zachowywać względem tego typu niebezpiecznych zwierząt, ale miała do wyboru tylko to miejsce i trzy krzesła, do których cały czas żywiła głęboką urazę.





- Wszystko jasne?
- Tak. Boję się, Loki.
Po raz pierwszy zaryzykowała takim wyznaniem względem niego.
- Nie ma czego. Pamiętasz, gdzie na ciebie czekam?
- W prawym skrzydle, przy łączniku stresy A i B. Przychodzę, daję ci jabłko i berło, ty odlatujesz, a ja udaję, że duszę się czadem.
- Pięknie. Aha, i jeszcze jedna uwaga. Zanim zaczniesz, idź do swojego pokoju. Wyjmij z regału książkę, której wcześniej na nim nie było.
- Czuję się jak w tandetnym filmie akcji. Już wolę, jak mówisz do mnie asgardzkimi tekstami z idealnie dopracowaną angielszczyzną i pełnymi formami wyrazów zamiast skrótami.
- Oj, daj spokój. Leć. Powodzenia.
Usłyszała w jego głosie nutę, której wcześniej nie zauważyła.
Jakby... nadzieja? Na co? Na odzyskanie własności, mocy?
Czy na to, że nic jej się nie stanie?
Nie, raczej nie. W sumie chyba by się cieszył, gdyby jej się włosy zapaliły czy coś.
- Nie dziękuję. Bo zapeszę. - Uśmiechnęła się.
I wyszła.





Wyciągnęła z półki zieloną, średnio grubą książkę oprawioną w zieloną skórę, ze złotymi zdobieniami na grzbiecie. Mitologia skandynawska. A jakże.
Regały rozsunęły się i przez chwilę miała nadzieję, że jej oczom ukaże się coś na miarę Pokątnej z "Harry'ego Pottera". Gówno, nie ma Pokątnej.
Ale jest gablota.
I zamiast jak w "Harrym Potterze", poczuła się jak w "Igrzyskach Śmierci".
Poczuła się jak Kosogłos. Tak właśnie wyobrażała sobie strój, który Katniss miała na sobie podczas rebelii.
- Czytałeś ty może "Igrzyska"?
- Nie. Jak coś, to trochę zmodernizowana wersja asgardzkich szat bojowych. Udało mi się to ukraść jeszcze zanim mnie stamtąd wykopali. Ale cieszę się, że ci się podoba.

Zaśmiała się w duchu. Podoba?
Ona miała ochotę nosić to już do końca życia.












piątek, 17 stycznia 2014

5. Allies.

Przepraszam Was bardzo za tak długą nieobecność, ale naprawdę miałam urwanie głowy w szkole. Sprawdzian na sprawdzianie, projekt i koniec semestru. Z góry też informuję, że posty będą pojawiać się rzadziej niż pierwsze cztery, raczej będzie to jeden-dwa posty tygodniowo. Życzę miłego czytania i jeszcze raz przepraszam.
Sheera.
********************************
Obudziła się przepełniona irytacją związaną z tak jaskrawo świecącym słońcem. Hej, jest jesień. Mogłoby być chociaż trochę przytłumione, a nie.
Powoli zaczęła zwlekać się z łóżka głową w dół. Jeszcze nie wiedziała, w jaki sposób ma zamiar wylądować na ziemi nie łamiąc sobie karku. Stwierdziła, że po prostu pójdzie na żywioł.
Potem jednak szybko zmieniła zdanie, kiedy polerując podłogę włosami naszyjnik z impetem upadł na jej twarz. Jęknęła.
- Twój naszyjnik chyba za mną nie przepada. - Pomyślała, skupiając się na zaadresowaniu tej myśli do Lokiego.
W głowie usłyszała pełne niezadowolenia prychnięcie, które mogło oznaczać cokolwiek, ona jednak wiedziała, że po prostu, najzwyczajniej w świecie go obudziła.
- Nie tylko on, uwierz mi. - Odpowiedział jej, ziewając. Zawiesiła się na chwilę, próbując zrozumieć jak może słyszeć, że ziewa, skoro ziewanie nie jest myślą, tylko czynnością. No bo jak można słyszeć czynność?
- Obudziłam cię, jaśnie książę? - Zakpiła.
- Tak, jaśnie przedstawicielu warstwy niższej. A z naszyjnikiem się za bardzo nie afiszuj, bo jak Thor go zobaczy, to raz, że domyśli się, że działamy razem, a dwa, że go szlag trafi jak pomyśli, że tak szastam rzeczami po matce.
- Wiesz, naprawdę nie jestem aż taka głupia. Nie musisz mnie informować o tak oczywistych rzeczach.
- Wolałem się upewnić. Zauważyłem pewną prawidłowość w twoim zachowaniu, która polega na tym, że zdarza ci się myśleć. Podkreślając orzeczenie: zdarza się.
- O której wy tam normalnie wstajecie, że jesteś taki marudny?
- My tam w ogóle nie wstajemy. A przynajmniej nie ja. 
- To by wszystko wyjaśniało. 
Urwała rozmowę i popełzała łazienki. Udało jej się zmobilizować swoją leniwą naturę do zejścia z łóżka, ale przechodzenie do pozycji stojącej było już zupełnie inną sprawą.


Po jakiejś godzinie zeszła już w pełni gotowa na śniadanie.
Jarvis przekazał jej informację o dzisiejszym wylocie Helicarrierem.
W kuchni przywitała się z Hawkeyem, który tak jak ona nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego perspektywą wyjścia do ludzi, a co dopiero latania statko-łodziopodwodno-samoloto-bazą.
Wyjęła z szafki suche płatki i zaczęła pochrupywać je ze znudzeniem rozsiadając się na kanapie. Normalnie popiłaby je latte, ale jakoś jej (ciekawe dlaczego) ono ostatnio zbrzydło.
Za dużo z Clintem nie pogadała, bo ani ona, ani on nie byli dziś rozmowni.


Przebrała się w S.H.I.E.L.D.owskie ciuchy, w których wyglądała co najmniej jak jakaś supertajna agentka, uświadamiając sobie, że ona w rzeczywistości jest supertajną agentką, po czym udała się na pokład.


Będąc na statku znowu ćwiczyła, ale tym razem z Natashą, co bardzo jej się spodobało, bo Romanoff nie tylko mówiła jej co ma robić, ale także z nią walczyła.


Po południu zwołano zebranie, na którym Susan potwornie się nudziła. Z początku co prawda próbowała zabrać głos, ale po kilku minutach marnych prób poddała się i położyła głowę na skrzyżowanych na stole ramionach. Za każdym razem, kiedy ktoś się wypowiadał, powoli i przeciągle przenosiła na niego wzrok, starając się wyglądać jak najgroźniej. I chyba jej się udawało, sądząc po minach niektórych zebranych.

Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, postanowiła zacząć swoją politykę ofensywną przyduszając trochę kogoś, kto był w stosunku do niej tak miękki, że nie było opcji, by nie dała rady go złamać.
- Steve? - Nie była pewna, jak zareaguje: czy będzie zły, że go odrzuciła, czy będzie się cieszył, że w ogóle się do niego odzywa.
- Tak? - Skrucha w głosie. Już wiedziała, że wygrała. Typowy Rogers.
- Posłuchaj... dlaczego właściwie Loki był przez was przetrzymywany? - Udała głupią. Doskonale wiedziała, że udupili go, bo on chciał udupić Ziemię, i tyle.
- A, to długa historia. Chciał zniszczyć Ziemię, chociaż on sam twierdzi, że chciał ją tylko sobie podporządkować. Miał takie berło, które...
- Berło? - Przerwała mu. Po latach ćwiczeń udało jej się opanować manipulację do perfekcji, więc owijanie go sobie wokół palca nie sprawiało jej teraz żadnego problemu. Zawołała w myślach Lokiego, żeby w razie czego słuchał.
- Tak, eee, taka włócznia, czy coś. Połączona z Tesseractem. Strzelał z niej takim niebieskim gównem i zmuszał ludzi do nadskakiwania sobie. Przejmował ich dusze, czy coś takiego.
- No dobra, go wsadziliście do więzienia, a co z tym jego kijkiem?
- Nie my go wsadziliśmy. Najpierw zamknęli go tam u niego, potem Thor go wypuścił, on udał, że zginął i przyleciał tutaj dokończyć, co zaczął, ale już bez wsparcia Chitauri. No wiesz, tych od Tesseractu. No i wtedy go złapaliśmy. A berło... nie wiem, czy mogę ci o tym mówić.
W głowie Frozen zapaliła się ostrzegawcza lampka. Nie może o niej mówić? Czyli to jest to, czego jej potrzeba. Znaczy Lokiemu, nie jej.
- Przecież też pracuję dla Agencji. Pomagam przy ściśle tajnych projektach laboratoryjnych. To, że jeszcze nie poinformowano mnie o berle, jest tylko czystym niedopatrzeniem. - Udało jej się zgrabnie ukryć ciekawość i podekscytowanie. Założyła maskę, jak zawsze w takich sytuacjach.
- No... dobra, niech ci będzie. Ale nikomu nie mów, że wiesz to ode mnie, dobrze?
- Jasne.
- Włócznie skonfiskowaliśmy. Tesseract został zabrany do Asgardu i tam gdzieś schowany, z tego, co opowiadał Thor wynika, że ukryli go u jakiegoś faceta, który wszystko im przechowuje, ale berło zostało tu. Przechowujemy go w Zbrojowni. Nikogo tam nie wpuszczają, chyba, że jest nagły wypadek i szybko musimy mieć broń. Normalnie, w planowanych akcjach, wszystko przylayuje samolotem. To, co jest w Zbrojowni, jest tak niebezpieczne, że nie powinniśmy tego w ogóle używać.
- Wiesz gdzie to jest? - Chciała ugryźć się w język, ale było już za późno. Zapytała o jedną rzecz za dużo. Steve mógł za chwilę domyślić się, że jej pytania to nie tylko ciekawość.
Ale się nie domyślił.
- Tak, wiem. Ale jeśli myślisz o zobaczeniu czegokolwiek, to zapomnij. Ani nas tam nie wpuszczą, ani się tam nie włamiemy. Zbyt silne zabezpieczenia.
- Ale pokazać mi możesz.
Spojrzał na nią z niepokojem. Nie zmieniła wyrazu twarzy. Wzrok Kapitana był trudny do wytrzymania, ale ciche zachęty ze strony Lokiego pomagały jej utrzymać nieugięty wyraz twarzy.
- No dobrze. Chodź.

Idąc starała się zapamiętać każdy element drogi. Wiedziała, że podczas wykradania włóczni będzie działała w pośpiechu i stresie, więc nie mogła sobie pozwolić na pominięcie czegokolwiek.


Intensywnie przypatrywała się drzwiom, próbując określić ich grubość i czy da radę wyłamać je jakimś prętem. Z drugiej strony skupiała się na udostępnianiu Lokiemu obrazu wrót, co było znacznie trudniejsze niż zwykłe rozmowy.

Podziękowała Steve'owi i rozeszli się, każde w swoją stronę.


Do późnej nocy rozmawiała z Laufeysonem o szczegółach zniszczenia bram Zbrojowni. Rozważali wiele opcji, jednak żadna z nich nie była wystarczająco dobra.
- W takim razie zostaje nam tylko jedno wyjście. - Pomyślała.
- Będziesz musiała skombinować coś, co ładnie wybucha. 



poniedziałek, 6 stycznia 2014

4. Whispers in the dark.

Szła powoli przez zatłoczone ulice Nowego Jorku, cały czas zmuszając się do zachowania postawy niczym nieprzejmującej się damy. Zimnej, nieczułej i mającej cały świat w głębokim poważaniu.
A było trudno.
Ledwo dowiedziała się, że jej rodzice żyją, już ktoś ma na to życie chętkę. Czym ona sobie na to zasłużyła? Czym?
Tym, że zabijała? Nie mogła tego nie robić. Gdyby nie to, co zrobiono jej kiedy miała szesnaście lat, gdyby nie ten piekielny gen, nawet... nawet nigdy nie wpadłaby na pomysł morderstwa.
A tak?
Gdyby nie mordowała, Sheera już dawno przejęłaby nad nią kontrolę. I zabiłaby znacznie więcej ludzi, niż ona.
Musiała ją jakoś zadowolić. To była ofiara, trybut, danina. Morderstwo równa się wolność. Proste i logiczne. Chociaż w sumie, wolność to i tak tylko kłamstwo współczesnego świata.
Z początku nie umiała sobie z tym poradzić. Nie potrafiła. Zabijanie było dla niej czymś strasznym. Dla niej samej śmierć była największym strachem, a musiała zadawać ją innym.
Ale pomogły książki.
Zwykłe kryminały.
Czytała o tym, co ludzie potrafią.
I doszła do wniosku, że jedna kulka to nic w porównaniu do tego, co robią inni.
Tak właśnie obudziła coś, co żyło w jej środku. Nie Sheerę. Coś, co było w jej głowie. Coś, co żyło w niej od dziecka, ale spało.
Było uśpione, by obudzić się w momencie, kiedy zaczęła tego potrzebować. Kiedy to, mimo całej tego czegoś potworności, było dla niej jedynym ratunkiem.
Wyzwoleniem.
Tak właśnie obudziła prawdziwą siebie. Siebie, która wychodzi spod maski za każdym razem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Nikogo, oprócz celu.
Tylko ona i ofiara.
Jak wilk i sarna.
Tak właśnie obudziła w sobie psychopatę.

Otrząsnęła się z tych myśli. Tak, dobij się, dobij, pomyślała. Na pewno ci to pomoże.
Stanęła przed drzwiami wejściowymi StarkTower. Wpisała kod i pozwoliła zeskanować siatkówkę swojego oka. Weszła.
Na parterze nie było nikogo, więc miała jeszcze chwilę dla siebie.
Czuła pieczenie w miejscu, gdzie Loki wbił nadajnik w jej skórę. Przejdzie. Może.
Postanowiła jak najszybciej przedostać się na swoje piętro. Tak, miała do wyłącznej dyspozycji całe piętro.
Łagodna część jej, ta cicha, spokojna Susan, naukowiec i przyszły chirurg, nie potrafiła ukrywać emocji. Susan-psychopatka umiała. Ale ona nie.
Czasami zastanawiała się, czy aby przypadkiem nie ma schizofrenii.
Tony i reszta może nie zauważyliby, że coś się stało, ale Bruce tak.
On to widział zawsze. Tak samo jak to, że mu wychodzi koszula ze spodni.
To były dwie rzeczy, które nigdy nie umykały jego uwadze.

Wbiegła na piętro, na którym znajdował się salon. Był w nim Tony. I Pepper.
Czyli Bruce siedzi w laboratorium.
Dzięki Ci Boże.
- Już jestem! - Krzyknęła udawanym wesołym tonem i wbiegła na schody w zabójczym tempie. Miała to do siebie, że nigdy nie przeskakiwała kilku schodków naraz, ale zawsze z gracją pokonywała całą długość w moment.
- Dopiero przyszłaś i już uciekasz, duszo towarzystwa? - Zaśmiał się jej brat.
- Pożarłam całą pizzę, umieram. - Zaśmiała się. Nie zaryzykowała zejścia z powrotem, wolała zostać na schodach.
- O, znam ten ból. Kiedy miłość twojego życia tak się nad tobą znęca. - W tle usłyszała pełne żartobliwego oburzenia jęknięcie panny Potts. - Leć i użalaj się nad sobą w spokoju. Rano może będzie lepiej. Ale się nie nastawiaj za bardzo.
Zaśmiał się. Nienawidziła czyjegoś śmiechu, kiedy sama chciała ryczeć z wściekłości.

W ostatniej chwili zmieniła zdanie i nie poszła na swoje piętro.
Udała się do biblioteczki Iron Mana. Miał dużo książek, bardzo, bardzo dużo.

Przechadzała się spokojnie wzdłuż niesamowicie długich i wysokich półek, pewna, że jest sama.
Jeszcze nikomu nie udało się tak jej podejść. No może oprócz Lokiego.

- Co to robisz sama? - Usłyszała miły, ciepły głos za sobą, ale i tak podskoczyła przerażona. Miała złe wspomnienia, i tyle.
Odwróciła się.
Steve.
Co za ulga.
- Myślę. - Odpowiedziała udając uśmiech.
- Niezłe miejsce. - Uśmiechnął się, spoglądając na półki.- Też lubię tu przychodzić, gdy chcę być sam.
- Jak widać żadnemu z nas dziś nie wyszło.
- Jak ci przeszkadzam to mogę sobie pójść. - Powiedział grzecznie, unosząc ręce w geście poddania.
- Nie, nie. Nie mówiłam tego złośliwie. Miał być żart... ale to też nie wyszło.
- Chyba po prostu taki dzień. - Zaśmiał się. - Nic nikomu nie wychodzi.
- A żebyś kurde wiedział. - Powiedziała, wydychając głośno powietrze.
Skupiła się na książce położonej najbliżej je ręki. "Biologia". Czytała to chyba z dziesięć razy. Przejechała palcem po kilku grzbietach, mimowolnie przypominając sobie, jak zjeżdżała po nich plecami. Przeszedł ją lekki dreszcz.
- Zimno ci? - Zapytał Kapitan, ale ona tylko potrząsnęła głową. dalej szukała jakiejś sensownej lektury. "DSM-5". Biblia psychiatrów. Czytała, stek bzdur. Z każdym kolejnym wydaniem coraz więcej chorób. Mącą psychiatrom w głowach. "Seid".
Seid... gdzieś już to słyszała...
Tak. Wtedy, kiedy spała. A raczej udawała, że śpi. Tak naprawdę przytomność odzyskała, kiedy Thor przez przypadek uderzył jej głową o framugę drzwi wnosząc ją do salonu.
Rozmawiali wtedy o seidzie.
Nie sięgnęła po książkę tylko dlatego, że Rogers stał obok i mógłby pomyśleć, że rzeczywiście jest wiedźmą. Zapamiętała tylko, gdzie księga leży i postanowiła wrócić do niej, kiedy już pozbędzie się kolegi.

Tymczasem zauważyła, że lekko pomarańczowe światło padające na księgozbiory zostało zasłonięte czyimś ciałem. Nie obracała się. Czuła, że to Steve, rozpoznawała go po charakterystycznym zapachu gumowego stroju, którym capił nawet, gdy nie miał go na sobie, zmieszanego ze staromodnymi perfumami, delikatniejszymi od tych, które sama nosiła.
Poczuła jego usta na swoim policzku.
W dokładnie tym samym miejscu, w którym niecałą godzinę temu były usta Lokiego.
Niby to samo, a dwa zupełnie różne doświadczenia. Wargi Lokiego były zimne, lekko chropowate, jakby spękane na mrozie, a jego oddech, niemal tak samo zimny, przyprawił ją o gęsią skórkę, kiedy zetknął się z jej twarzą. A Steve'a? Jego były ciepłe, delikatne, oddech przyjemnie rozgrzewał. A jednak zrobił na niej mniejsze wrażenie niż Laufeyson. Kątem oka zauważyła, że Rogers pochyla się dalej.
"O, co to to nie. Policzek - niech ci będzie, nie byłam przygotowana, ale na usta nie masz co liczyć."
Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła z biblioteki.

Wbiegła na swoje piętro.
Zamknęła za sobą drzwi do sypialni, zapaliła całoroczne lampki zmieniające kolory i włączyła wieżę na tyle głośno, na ile pozwalał jej na to jej wyostrzony słuch. Wyostrzony, zaśmiała się w duchu. W ciągu jednego dnia dwie osoby się do niej podkradły pozostając niezauważone. Mogła już nie żyć, gdyby trafiła gorzej. Albo gdyby Loki miał gorszy humor, na przykład.
Nie włączyła konkretnego wykonawcy. Miała płytę z playlistą wszystkich piosenek, które kochała. Znalazły się tam między innymi "Heart-Shaped Box", "Body Electric", "Mary Jane Holland" czy "Mother Love" oraz kilka jej piosenek, z ukochanym "SABERTOOTH" na czele.

Rzuciła się na łóżko, zrywając gumkę z włosów i zamykając oczy.
Wsłuchała się w "Body Electric", pierwszą piosenkę na liście. Od lat ten utwór doprowadzał ją do dziwnego stanu, w którym czuła się jak jedyna osoba na świecie, ba, jedyna osoba na świecie ciesząca się tym, że jest jedyna. Kiedy było ciemno, ta piosenka była trochę przerażająca.
Potem było "Virgo", czyli jej znak zodiaku, którą napisała tuż po staniu się mutantką. Tytuł zapowiadał raczej delikatną piosenkę, no bo o czym może być piosenka o tytule "Panna"? I to w niej lubiła. Piosenka była o tym, jak silna jest i jak dużo jest w stanie znieść. Większość jej piosenek o tym była.

Przez moment wydawało jej się, że ktoś zaraz przyjdzie i powie, żeby ściszyła to wycie, ale potem przypomniała sobie, że ma tu dźwiękoszczelne ściany.

Zrobiło się jej błogo. Słuchała własnego głosu, lekko podrasowanego przez wyspecjalizowane maszyny sprawiające, że brzmiał jeszcze groźniej niż brzmi normalnie. Potem był głos Kurta, Freddiego, Gagi, Lany, Johna Coopera, Amy Lee...
I Lokiego.

-Co to za romanse się odstawia w bibliotece, co? - Usłyszała. Zerwała się i rozejrzała po pokoju, równocześnie uciszając Mercury'ego rzucając w radio conversem.
Nikogo nie było.
A głos znała zbyt dobrze, by nie wiedzieć do kogo należy.
- Tutaj jestem, ślepoto jedna. Naprawdę mnie nie widzisz? - Szyderczy śmiech. I dotarło do niej coś strasznego. Głos miał ciche echo. Jakby był zamknięty w...
...W głowie.

O. Mój. Boże., wycedziła w myślach.
- Zdaje mi się, że już rozmawialiśmy o tym, jak masz się do mnie zwracać.
- To nie do ciebie, parszywy... - Urwała. Nie mogła nawet znaleźć określenia.
- No? Parszywy... i co dalej? Nie bój się, nie zjem cię. Mnie tu nie ma. 
Jego rechot rozległ się w jej biednym mózgu. Dałaby sobie głowę uciąć, że zwielokrotnił go magicznie, żeby ją dobić.
- Oj, coś tanio tą łepetynę stawiasz. Nie zrobiłem tego. Mogę głowę?
- A może ja rzeczywiście mam schizofrenię? - wyszeptała do siebie.
- O to się nie martw. Akurat pod tym względem jesteś normalna. Bez obaw. Ale żeby nie wyglądało to tak dziwnie jak wygląda, spróbuj myśleć o tym, co chcesz mi powiedzieć, niż mówić to na głos. Uwierz mi. 
Czego chcesz? - Posłuchała. - Myślałam, że wszystko już omówiliśmy.
Łzy cisnęły się jej na oczy, ale je powstrzymała.
- Sprawdzam, czy wszystko w porządku. Czy już zdążyłaś się wygadać.
- Przecież mam podsłuch, więc po co ci jeszcze moja podświadomość?
- Bo podsłuch masz ty, ale nie ja. Chcę, żebyś i ty mnie słyszała.
- No to nic tylko bić ci pokłony w podziękowaniach.
- Nie denerwuj się tak. Nie będę grzebał w tym, czego nie będziesz chciała, żebym widział, przyrzekam.
- Powiedział bóg kłamstwa i obłudy.
- Chcesz dowód?
- No dawaj. I tak ci nie wierzę. 
- Wystaw rękę.
Zrobiła, jak kazał. Na jej dłoni zmaterializował się piękny diamentowy naszyjnik na srebrnym łańcuszku, z dużym szafirem na wisiorku.
- Mówisz, że panna? W takim razie szafir powinien pasować. 
- Myślisz, że przekupisz mnie biżuterią? Ja nie ten typ, wybacz.
- To naszyjnik mojej matki. Dostałem go w czymś w rodzaju spadku. Używała go do rozpoznawania kłamców i można powiedzieć, że po części zachował swoją moc. Jest objęty czarem, który sprawi, że jeśli złamię daną ci obietnicę, naszyjnik zniknie. Na zawsze. I ani ty, ani ja, ani nikt inny nie będzie wiedział, gdzie go znaleźć. A wiedz, że to w tej chwili najcenniejsza rzecz jaką mam. - Równie dobrze mógł kłamać i teraz. Ale coś sprawiło, że mu uwierzyła. Może ten ból w głosie? Ból? W głosie Lokiego? No tak, pewnie kiedy porozumiewał się z nią za pomocą myśli trudniejsze było utrzymanie emocji w tajemnicy. - Może być? Teraz mi wierzysz? - Zapytał tonem, który aż ociekał od smutku. Zrobiło żal i na chwilę przestała żałować, że mu pomaga.
- Tak. Teraz tak. 


niedziela, 5 stycznia 2014

3. We all deserve to die.

- Tom, muszę ci coś wyznać. Jesteś kompletnym, ewidentnym, idiotycznym, przeklętym, zasranym debilem. Serio. Wpieniłeś Sheerę. I, jakby tego było mało, dobijałeś ją tekstami typu "czekaj, chcę to zobaczyć". Masz w ryj jak w banku. - Susan leżała na środku sali narad, poharatana, z kawałkiem szklanego stołu wbitym w dłoń. Jakoś dziwnie pasowała do otoczenia. A na otoczenie składało, jak już można było wywnioskować, rozbite szkło walające się po całym pomieszczeniu, wielki naścienny telewizor łamane przez komputer z pięknym pęknięciem w kształcie pięści na samym środku, kilka kamer monitoringu wyglądających na co najmniej raz przeżute i wyplute, parę czarnych psich kłaków (Nikt nie miał pojęcia skąd się wzięły więc zrzucili na Bannera. Tylko on miał czarne włosy. Tony, drugi podejrzany, został wybroniony przez Clinta, który stwierdził, że Stark ma brązowe, nie czarne włosy. Biedny Banner.), lekko zakrwawiona podłoga i dwie jasnobrązowe plamy na ścianie po rozbitych na niej szklankach z kawą. Swoją drogą, jakim cudem kawa utrzymała się w nich podczas lotu przez całą długość pokoju?
- Mówisz, jakbyś nie wiedziała, że Peter jest irytujący. - Dodał Tony.
- Dajcie mu spokój. Uratował helicarrier. Gdyby po nas nie przyszedł, już dawno nie mielibyśmy przynajmniej jednego silnika. Wiem, na co stać Sheerę. - Zaczął usprawiedliwiać chłopaka Bruce. Nadal się trochę boczył za tą sierść, ale mu szybko przechodzi, więc się nikt tym zbytnio nie przejmował.
- Pomoże mi ktoś wstać? - Wyjęczała Frozen. - I wyjąć mi stół z ręki?
Parę osób rzuciło się do pomocy. Czarna Wdowa zaczęła śmiać się pod nosem ze stołu w ręce.
Do pomieszczenia wszedł Fury.
- Jesteśmy w Nowym Jorku. Lądujemy.
- W Nowym Jorku? Czy nie stamtąd wylatywaliśmy? - Zapytał Steve.
- Tak. Ale zataczaliśmy koło. Mieliśmy po prostu sprawdzić czy wszystko w porządku.
- I po to byliśmy potrzebni na pokładzie? Żeby się przelecieć? Nie mogliście nas zostawić w domach? - Natasha przestała się śmiać.
- Tak. Właśnie po to. Gdyby coś się działo, zawsze możecie pomóc.
- A takim razie doliczacie nam to jako nadgodziny. - Rzekł Tony stanowczo, ale z uśmiechem. - Susan, to będzie twoja pierwsza wypłata!
Helicarrierem zaczęło lekko trząść.
- Turbulencje? - Zapytała dziewczyna.
- Nie. To tylko parę gęsi.



Wylądowali w głównej siedzibie S.H.I.E.L.D. Susan właśnie zbierała swoje rzeczy, kiedy zaczepił ją Tom.
- Hej, Susie. Może wpadłabyś dzisiaj do mnie? Obejrzelibyśmy ten film, o którym ci opowiadałem. Niedaleko mnie jest fajna pizzeria, zamówilibyśmy coś. Co ty na to?
- Jak mnie Tony wypuści z wieży to bardzo chętnie. Ale wiesz. Niby mamy inne czasy, ale kiedy jestem w StarkTower czuję się trochę jak Fiona ze Shreka. Tylko jeszcze muszę wywęszyć gdzie mój brat trzyma smoka, albo chociaż jakiegoś rottweilera.
Zaśmiali się. Sue nie była już na niego zła za obudzenie Sheery. Zdarza się. I co pan zrobisz, nic pan nie zrobisz. Tak brzmiało jej motto życiowe.



Tony nie sprawiał większych problemów. Frozie, jak zaczęto ją nazywać, palnęła tylko jakieś przemówienie o tym, że jest odpowiedzialną pełnoletnią obywatelką Stanów Zjednoczonych, że ma prawko i tak dalej.
I ją puścił.



Tom czekał na nią u stóp wieży.
- Tylko nie mów, że chcesz być moim Shrekiem. - Rzuciła na przywitanie. Uderzyło ją, jak zimne jest powietrze. Był październik, ale już czuła nadchodzący przymrozek. Kto wie, może jeszcze tej nocy spadnie temperatura i miliony ludzi na świecie będą musiały drapać szyby samochodowe rano?
- Nie śmiałbym, Fiono. Ja tu jestem tylko osłem. - Zaśmiał się.
Szli pieszo. Robiło się coraz zimniej, ale nie przeszkadzało im to. Obydwoje byli przyzwyczajeni.
Tylko jedno z nich w dość nietypowy sposób.
Zawiał zimny wiatr. Susan szczelniej owinęła szyję szalem. Na Tomie wicher nie zrobił najmniejszego wrażenia.
Jego plan się spełniał. Nie musiał już martwić się o nic.
- To tutaj. - Odezwał się po dłuższej chwili. Po drodze nie mówili zbyt dużo. Susan była nauczona, by nie gadać, jak zimno. Wtedy nawieje i znając jej odporność człowieka z kompletnie siadłym systemem immunologicznym zaraz zachoruje.
Weszli na korytarz ładnego, nowoczesnego apartamentowca. Tom przypomniał sobie, że kiedyś opowiedział Susan o tym, jak marne pieniądze zarabia w agencji. Ups. Wpadka.
Ale to nic. Ona tego albo nie zauważyła, albo uznała, że chłopak ma kasiastych krewnych.
Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze, więc zrezygnowali ze schodów i pojechali windą.
Frozen zauważyła, że Tom lekko się spiął. Wyczuwała takie rzeczy bardzo łatwo. Tą zdolność też przejęła od Sheery.
Kiedy przyjaciel otworzył przed nią duże, dwuskrzydłowe drzwi jego apartamentu zaniemówiła z wrażenia. Sam przedpokój wyglądał jak umaczany w złocie. Złota rama lustra, złote nogi szaf... Ale nie kiczowato. O nie. Bardziej jak w domu rodziny królewskiej.
Tom przytrzymał płaszcz, gdy go zdejmowała. Podziękowała zdejmując, ku oburzeniu kolegi, buty poszła wgłąb mieszkania.
Idealnie, pomyślał.
Salon był - tak samo jak i hall - skąpany w złoceniach. Gustowne, eleganckie fotele, kanapa, stół... wszystko miało złote obramowania z roślinnymi ornamentami. Same obicia wszelkiego rodzaju sof były ciemnozielone. No tak. Tom mówił, że to jego ulubiony kolor. Ciemnozielony, niemal czarny. Jak las tuż po zachodzie słońca, kiedy jest już ciemnawo, ale nie całkiem ciemno.
Kiedy jakimś cudem na chwilę odwróciła swoją uwagę od pięknego urządzenia pokoju, jej wzrok powędrował do czegoś jeszcze wspanialszego, co zmusiło ją do zaufania Tomowi już całkowicie. Książki. Cała wilka ściana w książkach. I to nie byle jakich. Podeszła do półek. Nie rozpoznawała tytułów. Czy to możliwe, że są jakieś książki, których nie zeżarła swoimi rządnymi liter oczami?
- Pożyczysz mi co najmniej połowę tych książek. I to nie było pytanie. - Powiedziała lekko podniesionym głosem. Mieszkanie było wielkie, więc chłopak mógł nie usłyszeć, gdyby tak nie zrobiła.
On nie odpowiedział.
- Co ty tam robisz tyle czasu? Wieszasz kurtki czy kota sąsiadki za ogon? - Zapytała przechodząc w stronę okna, z którego roztaczał się piękny widok na Central Park. Nie było stąd widać wieży jej brata. Co za ulga. Jeszcze by ich podglądał. Znając jego możliwości, nie zdziwiła by się zbytnio. - No idziesz czy nie?
- Przecież jestem tuż za tobą. - Podskoczyła, wydając z siebie zduszony pisk. Chciała zacząć się śmiać, ale uświadomiła sobie coś strasznego.
To nie był głos Toma.
Obróciła się, niemal uderzając twarzą w jakiś dziwny, złoty... naszyjnik? Napierśnik? Jak zwał tak zwał. Jej przyjaciel takich nie nosił.
Podniosła wzrok.
- O mój Boże. - Wyszeptała.
- Całkiem trafnie ujęte, ale naprawdę, wystarczy Loki. - Uśmiechnął się. W normalnej sytuacji powiedziałaby, że sympatycznie, ale Loki to Loki. Słowo "sympatycznie" odpadało.
Instynkt kazał jej jakoś zareagować. Odepchnąć go, uderzyć, zrobić cokolwiek, by na chwilę go rozproszyć i zyskać czas na ucieczkę. Ale nie mogła. Stała jak wryta. Jeszcze nic nigdy nie wprawiło jej w takie osłupienie.
- Napijesz się kawy? - Zapytał grzecznie i poszedł w stronę kuchni. Susan widząc to zrobiła minę mówiącą "Przepraszam bardzo ale co?". - Mam dobry ekspres. Lepszy niż ten na helicarrierze.
Kiedy odrobinkę doszła do siebie, zdecydowała się odpowiedzieć:
- Poproszę... latte. Ale bez trucizny, jeśli łaska.
Zaśmiał się. Coś jej tu śmierdziało. I bynajmniej nie był to środek do konserwacji złoconych powierzchni.
- Przecież wiem. Zawsze pijesz to samo. Gdybym chciał, otrułbym cię już dawno.
- Co zrobiłeś z Tomem? - Koniec z tym. Czas przejść do rzeczy, pomyślała.
Pytaniem tym wprawiła go w takie zażenowanie, że aż wyszedł z kuchni, tylko po to by spojrzeć na nią jak na idiotkę. I udać się z powrotem do kuchni.
- Pytam. - Ponagliła, ponownie zmuszając go do przerwania wykonywanej czynności. Podszedł do niej, nadal stojącej tam, gdzie stała. Towarzyszył temu specyficzny dźwięk wydawany przez skórzany płaszcz, czy co to tam było. Dźwięk skóry. Dźwięk, który kochała. - Co z nim?
- A co? Zakochałaś się? - Mrugnął zawadiacko. Jakimś cudem udało jej się zachować spokój. To, że Loki był śmiertelnie niebezpieczny to jedno, a to, że bycie śmiertelnie niebezpiecznym nie przeszkadzało mu być diabelnie przystojnym to drugie. Jakby tego było mało, zarzucił jej zakochanie się w Tomie. Więc zachowanie spokoju rzeczywiście graniczyło tu z cudem.
- Nie. Tom to mój przyjaciel.
- Ooo, jak miło z twojej strony. Jeszcze nikt nigdy nie nazwał mnie sowim przyjacielem. Jesteś przesłodka. - Zapiał. Cały czas był miły i kochany, ale dobrze wiedział, że doprowadza ją tym od szału. Był grzeczny, ale na ten swój wredny sposób.
- Tom to... - urwała. Nie chciała kończyć. Nie chciała do siebie dopuścić myśli, że wszystkie sekrety, które wyjawiła Tomowi, w rzeczywistości zdradzała swojemu największemu wrogowi.
- Brawo, bystrzacho. Przez jakiś czas już myślałem, że się połapiesz. Zdarzały mi się, nazwijmy to, wpadki, ale ty byłaś tak zaślepiona fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, że nie zauważyłaś żadnej z nich. Mówiłem ci, że zarabiam mało, a teraz wchodzisz do mojego mieszkania i co widzisz? Chata jak u króla świata, chociaż, z tego co się orientuję, taki nie istnieje. Moment, kiedy celowo sprowokowałem Sheerę do ujawnienia się, żeby móc zobaczyć na co cię stać. Kiedy powiedziałem, że chcę zobaczyć Sheerę, zamiast zadeklarować jakąś pomoc. Chwila, kiedy zapytałaś, czy skądś się znamy. Ale ty nie. Za każdym razem dawałaś się zwieść. Spodziewałem się trudniejszej roboty słysząc, co się o tobie mówi. - Zrezygnował już z grzecznego tonu. Mówił znów tym warczącym, niskim głosem.
- Czego ode mnie chcesz? - Zapytała prawie szeptem, podnosząc dotychczas wbity w ziemię wzrok.
- A do tego to przejdziemy za chwilę. - Humor znów mu wrócił. Jak baba w ciąży, pomyślała Susan. - Dasz ty mi skończyć tą kawę?
- Dać to ja ci mogę jedynie w ryj. - Wymamrotała, siadając ostrożnie na jednym z foteli.
- Słyszałem to. - Krzyknął.

Po chwili przyszedł do salonu z dwoma kawami w ręce.

Kiedy zobaczyła, że zaszedł ją w mieszkaniu na samym początku, nie sądziła, że to będzie wyglądać... tak. Tak właśnie jak teraz. Kawusia, nóżka na nóżkę (Znaczy ona, nie on. On skrzyżował nogi w łydkach.)...
Spodziewała się raczej przyduszania do ściany, dźgania sztyletem albo torturowania w piwnicy.

Doczekasz się, spokojnie, powiedziała sobie w myślach, wszystko przed tobą.

Postawił jej ulubione latte na stoliku przed nią, sam miał espresso. Więc w całym tym kłamstwie kawa była prawdą.
- Nie sądziłam, że w całej twojej nienawiści do wszystkiego co midgardzkie znajdzie się miejsce na miłość do kawy. - Postanowiła przerwać krępującą, przynajmniej dla niej, ciszę.
- To jedyna sensowna rzecz, jaką udało się wam wymyślić. Książki i kakao macie od nas.
- Kakao? W Asgardzie? - Parsknęła, prawie wypluwając gorący napój.
- Oczywiście. Nie przypisuj twojej rasie zbyt wiele. - Spojrzał na nią wilkiem znad swojego.
- Nie sądzisz, że espresso pije się w trochę mniejszych filiżankach. - Tak, własnie. Loki pił espresso z wielkiego kubka, który prawie zasłaniał mu twarz, kiedy go przechylał. - Nie boisz się, że ci żyłka pęknie, albo coś? Ile razy musiałeś klikać w przycisk, żeby ci się takie kubsko wypełniło?
- Nieśmiertelność ma swoje plusy. Zrozumiesz jak wypijesz trochę asgardzkiego miodu. - Zaśmiał się cicho.
- Możemy już przejść do rzeczy? Tony zaraz zacznie mnie szukać.
- Jesteś tu dopiero pół godziny. Owszem, jest nadopiekuńczy, ale nie przesadzaj.
- Proszę. Chcę wiedzieć czy mam już iść i skakać z twojego gustownie urządzonego balkonu.
- Chcesz sprawdzić, czy po ciebie też przyleci zbroja Iron Mana? Zastanowiłbym się na twoim miejscu.
Nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego coraz natarczywiej.
- Niech ci będzie. Skoro tak ci się śpieszy... Wyobraź sobie, że Avengersi mają coś... mojego. Zabrali mi to.
- I rozumiem, że czujesz się jak przedszkolak poszkodowany przez kolegę z grupy, który zabrał mu łopatkę? I tak samo jak przedszkolak przyleciałeś naskarżyć do pani? - Zakpiła.
Loki wyglądał na trochę zbitego z tropu. Patrzył na nią z niepewną miną. Dopiero po chwili przywołał się do porządku.
- Nie wiem co masz na myśli mówiąc "przedszkolak", ale uznajmy, że tego nie było. W każdym razie, macie coś, co jest moje i czego potrzebuję. A konkretniej macie dwie takie rzeczy. Berło sterujące Tesseractem i...
- Przecież Tesseract został zniszczony. - Przerwała mu.
- Nie, nie został. Jest w Asgardzie. - Udał, że nie przeszkadza mu fakt, że mu przerwano. - A berło zawsze można przemontować tak, żeby działało z czymś innym.
- Na przykład z Pudełkiem Królowej Śniegu?
- Nie Pudełkiem Królowej Śniegu, tylko ze Szkatułą Wiecznych Zim.
- No przecież mówię. A ta druga rzecz?
- No pomyśl. Na czym mogłoby zależeć nieśmiertelnemu bogu kłamstwa wygnanego z jego rodzinnego domu bez dostępu do środków zapewniających mu nieśmiertelność i moc magiczną? - Wygodniej rozparł się w fotelu.
- Na jabłkach bogini Idun... - Wyszeptała jakby w transie.
- Może jednak przesadziłem nazywając cię bystrą jak woda w klozecie.
- Nie nazwałeś mnie tak. - Poderwała głowę.
- Ups. Wygląda na to, że pomyślałem. - Uśmiechnął się rozbrajająco.
Zacisnęła zęby usiłując się skupić.
- Muszę cię zmartwić. Jabłka Idun...
- ...Działają tylko w Asgardzie, wiem. - Przerwał jej. - Ale czy twój kolega Zielona Bestia nic na to nie poradził przypadkiem? - Zapytał unosząc jedną brew.
Świadomie ją rozpraszał. Ona nie wiedziała, że robi to specjalnie, ale taka była prawda. Wiedział, jak działa na kobiety, chociaż wykorzystywał to głównie, żeby je męczyć. Żadnej nie dopuszczał do siebie. Tylko bawił się ich uczuciami, niby delikatnie flirtował, czarował, a potem udawał, że nigdy się nie widzieli. I tym razem miał zamiar tak zrobić.
Nabrała powietrza do płuc. Nie powinna zdradzać tajemnic S.H.I.E.L.D.u, ale w tym wypadku, skoro i tak już wszystko wiedział...
- Mamy już potrzebne składniki, ale Bruce i Thor wyruszają do Asgardu dopiero w przyszłym tygodniu. Nie wiadomo ile czasu zajmie im konserwowanie jabłka...
- Jestem cierpliwy. Poczekam.
- Dobrze, to czekaj sobie na zdrowie. Ale jak w tym moja rola?
- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- Masz zamiar trzymać mnie jako zakładnika i zażądać za mnie okupu w postaci potrzebnych ci rzeczy? - Zapytała z miną mówiącą, że ten plan raczej przyszłości przed sobą zbyt kolorowej nie miał.
- Nie. Mam zamiar grzecznie cię poprosić o zabranie tych rzeczy za mnie. Rozumiesz, Toma tam nie wpuszczą, nie ta ranga. Ale ciebie... to już co innego. - Uśmiechnął się. Znowu.
Jej oczy natychmiast rozrosły się do rozmiarów podkładek pod szklanki.
- Chyba nie myślisz... - Urwała.
- Tak. Dokładnie, tak własnie myślę.
- Nie. W życiu się na to nie zgodzę.
- A co jeśli będę bardzo przekonywujący? - Wstał odkładając kubek na stolik.
- Trudno mnie złamać. - Rzuciła, także wstając.
- Twardszych się łamało. - Odpowiedział, zadziornie zarzucając głową w bok.
- No to dawaj. Zobaczymy kto tu trochę ubarwia.
- Na życzenie. - Chwycił ją za gardło i popchnął, a właściwie rzucił na ścianę z książkami. Kilka z nich spadło jej na głowę.
Pod wpływem uderzenia zaczęła się powoli osuwać po przyjemnie masujących jej plecy grzbietach ksiąg.
Loki złapał ją w połowie jej "zjazdu" i podniósł. Znów za szyję.
Wiedział, że nic jej nie może zrobić, więc pozwolił sobie na małe przedstawienie. Wbijał palce w jej szyję z całej siły. Nie udusiłby jej tak czy inaczej. Była trudniejsza do zabicia niż inni śmiertelnicy.
Poczuła, jak coraz mocniej zaciska palce, wbijając je w jej krtań. Niemal czuła, jak ślina nie jest w stanie przepłynąć przez miażdżony przełyk.
- Teraz wyobraź sobie, że jedyną rzeczą, którą możesz zrobić, jest wykonanie moich poleceń.
- Niby dlaczego? - Wycharczała chwytając się obiema rękami jego przedramienia.
- Jeśli mi pomożesz, ocalisz Ziemię. Ale nie tylko. Wiem, że ochrona twojego świata nie ma dla ciebie dużego znaczenia. Ty i tak byś przeżyła, prawda? bardziej zależy ci na rodzinie. Mogę zabić całą rasę ludzką, ale jeśli oszczędzę twoich bliskich, będziesz zadowolona. Więc, jeśli odmówisz, będę zmuszony ich zabić. Na twoich oczach.
- Kogo? Tony'ego i Bannera? Nie będzie łatwo.
- Czyli twoi rodzice się nie liczą?
Zamarła. Jej dotychczas wierzgające nogi zawisły bezwładnie. Loki przestraszył się, że rzeczywiście ją zabił. Ale nie. Ona żyła.
- O czym ty...
Zaśmiał się perfidnie.
- Zdaję się, że nie jesteś dobrze poinformowana. - Zrobiło mu się jej żal, więc puścił ją, pozwalając opaść na podłogę. - Twoi rodzice mieszkają sobie spokojnie na Zanzibarze. Od niedawna wiedzą, że ich córeczka żyje. Poinformował ich o tym jej kolega z pracy. Pojechał do nich. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszyli. Więc jak to będzie z tą umową?
Wiedział, że wygrał.
- Zgoda. - Wyszeptała.

Pomógł jej wstać. Odprowadził do drzwi.
- Ach, zapomniałbym. - Powiedział, zakładając je płaszcz. Stał za nią. Położył dłoń na boku jej szyi. - Rodzice kazali cię od siebie ucałować. - Wymruczał jej do ucha i pocałował ją w policzek. W sumie, pocałował to za dużo powiedziane. Dotknął jej policzka ustami. Poczuła ukłucie w miejscu, gdzie leżała jego chorobliwie zimna ręka. No tak. Podsłuch.

- No. To teraz... Jak ty to ujęłaś? - urwał, zawahał się. Otworzył przed nią drzwi. - Ach, tak. Spierniczaj w podskokach.

I wypchnął ją lekko za drzwi.



piątek, 3 stycznia 2014

2. Kind of weird as hell, but this is only spell.

- Szybciej, szybciej! Nie obijaj się! Wróg nie zapyta czy masz zakwasy czy nie, dalej!
Susan spojrzała na Tony'ego wzrokiem pełnym nienawiści. Nauczyła się patrzeć w ten sposób od Sheery. 
Półobrót. Wyskok. Atak. Posiniaczoną i poranioną nogą po raz kolejny rozbiła ruchomą tarczę wyciętą z drzewa dębowego. 
- Może być. Powtórz.
Susan jęknęła. 
- Nie mogę dostać przerwy w ramach nagrody? Przecież kiedy pokonam wroga to na pewien sposób dostanę odpoczynek w nagrodę, prawda? - Uśmiechnęła się do brata. On, pełen rezygnacji, westchnął.
- Kto cię nauczył tak pyskować, młoda damo?
- Oj, już nie bądź taki skromny.
Prychnął udając, że się obraził.
- Panie Stark? - Do pokoju wszedł wysoki, szczupły chłopak. Ze dwie dychy może miał. Brązowe włosy i ciemne, niemal czarne oczy. Prawie takie jak Tony. Uwagę Susan natychmiast przyciągnęły bardzo mocno zarysowane kości policzkowe. Był dziwny. Mimo, że wyglądał na miłego chłopaka, dziewczyna wyczuła, że ma w sobie coś, co powinno ją zaniepokoić. Jeszcze tylko nie wiedziała co.
Iron Man w każdym razie tego nie zauważył.
- O co chodzi... Peter? - Całe zdanie miało mieć charakter pytający, ale w rzeczywistości tylko imię tak zabrzmiało. Typowy Tony.
- Tom.
- No, blisko byłem. Na pewno masz na drugie Peter.
- Anthony.
- Oj tam oj t... Ej, to tak jak ja! No cóż, to musi zostać między nami. Nie używaj tego imienia, jeśli możesz. Przeżyjesz, nie? No więc po co przyszedłeś?
- Doktor Banner prosił, bym przyprowadził do niego Susan. - Mężczyzna puścił uwagę dotyczącą jego imienia mimo uszu.
- Po co? - Tony'emu wyraźnie nie spodobała się wizja przerwania treningu.
- Nie powiedział mi tego. Prosił tylko, żeby przyszła.
Stark zawarczał, aż Susan na niego spojrzała ze zdziwieniem i lekkim strachem. Co jak co, ale ona tu była od warczenia. A no tak. Nikt o tym nie wiedział. I całe szczęście.
- No to leć. Wracasz jak tylko skończycie pracę nad tymi waszymi molekułami. A dowiem się, że się szwendasz po helicarrierze to ci taki wycisk zafunduję, że do trzydziestki będzie ci w kręgosłupie strzykać! - Z każdym słowem mówił coraz głośniej będąc głęboko zraniony faktem, że jego siostra ma go w głębokim poważaniu i odchodzi już z... Tomem, tak? Chyba.
- Nie chodzi o Bannera, prawda? - Zapytała Susan kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu jej brata.
- Powiedzmy, że nie wyłącznie o niego. Chciałem też porozmawiać. Intrygujesz mnie.
- Yyy... W porządku. Tylko nie próbuj wyrzucać mnie z pokładu, bo gwarantuję ci, że to ty spadniesz.

Uśmiechnął się, ale tylko połową ust. Ktoś już się tak uśmiechał. Skleroza nie boli? Aha, akurat.

Doszli do laboratorium, po którym szamotał się zapracowany Banner pochłonięty pracą tak bardzo, że nie zauważył, że mu koszula wyszła ze spodni. A on zawsze to zauważał.
- Oto zjawiam się by zbawić cię w twej udręce spędzania czasu w pracowni beze mnie właśnie. - Susan użyła tego samego tonu, którego używała podczas wystawiania sztuk szekspirowskich w szkole celowo wysławiając się zawile i lekko bez sensu.
Banner roześmiał się na jej widok i delikatnie ją przytulił. Zawsze tak się z nią witał. Był jedyną osobą, której w pełni ufała i dlatego traktowali się jak rodzeństwo. Zastępował jej brata, kiedy myślała, że ten prawdziwy nie żyje. Nawet przez te kilka lat gdy się nie widywali ich przyjaźń nie osłabła. Nadal byli bardzo zżyci.
- Będziesz mi potrzebna. Posłuchaj, pamiętasz jak zajmowaliśmy się badaniami nad promieniowaniem gamma?
- A pamiętasz jak dostałeś palpitacji kiedy ci powiedziałam, że jestem bliska odkrycia promieniowania delta?
- Dobra, dobra. Nie bądź taka do przodu. Wracając do tematu. Znaleźliśmy coś, co może odmienić losy ludzkości. - Z przejęciem chwycił ją za nadgarstki. - Tom, poszedł stąd! No. Izotop. A dokładniej izotop ununoktu. Znajduje się w...
- Yellowstone przy najmniejszym kraterze. Mówiłeś. - Przerwała mu.
- ...No właśnie. Mówiłem?
- Tak. W zeszłym tygodniu, kiedy Sheera napadła na Avengersów.
- Nieważne. Kiedy połączy się go z...
- Jonem wolframu i manganianu potasu. Też mówiłeś.
Bruce odchrząknął i uśmiechnął się, na co Susan odpowiedziała tym samym.
- Dokładnie. Po połączeniu tych pierwiastków możemy uzyskać związek, nietrwały co prawda, działający jednorazowo, ale silnie. Według przeprowadzonych przeze mnie badań może on zachować właściwości czegoś, co działa tylko w jednym miejscu i co traci te właściwości zaraz po tego miejsca zmianie. Domyślasz się co to może być?
- Japońska herbata. Jestem tego stuprocentowo pewna. Wszędzie taka sama ale długowieczność daje tylko Japończykom. Trollowanie innych narodowości level hard.
- Eee... nie bardzo. Czytałaś może mitologię skandynawską?
- Nie, Thor wypożyczył ostatnią. Cham jeden.
Banner westchnął unosząc wzrok do nieba. Zachodzące słońce odbiło się w jego okularach.
- Asgardczycy są nieśmiertelni. Coś musi im to dawać, prawda? Mają tam takie owoce. Jabłka bogini Idun.
- A tak, o nich słyszałam. Ale Idun daje je tylko mieszkańcom Asgardu. Tylko bogom.
- A Thor nim jest. Obiecał nam, że jedno przemyci.
- Ale one działają tylko w Asgar... aaa. To po to wam izotopy. Cwane. Ale trzeba by było zaaplikować izotop jeszcze w Wiecznym Królestwie.
- Tak też zrobimy. Polecę z Thorem i tam spróbuję zakonserwować jabłko.
- No dobrze, ale jedno jabłko ludzkości nie zbawi.
- I w tym jest problem. Dopóki jabłko nie zostanie zjedzone, wszystko będzie cacy. Izotop jest tak rzadki, że z bidą starczy na jedną sztukę. Ale o to będziemy się martwić, jak już będziemy mieli w pełni działający owoc u nas.
- No dobra. A jaka w tym moja rola?
- Będziesz ze mną pracować nad połączeniem izotopu z jonami.
- Wiesz, że to może wywołać niekontrolowaną reakcję jądrową?
- No i co z tego? My przetrwamy, a reszcie pies mordę lizał.
- Banner, nie poznaję cię. Coś ty brał?
- Swego czasu lubiłem siedzieć w pracowni rentgenowskiej, to chyba dlatego.
- Spadaj. Ej, tu nie ma wi-fi? Jak ja tu przetrwam? Nigdy nie byłam na survivalu.
- Spokojnie, zorganizuję ci ładny pogrzeb. Chciałaś czarne róże, nie?
- Czarne róże miały być na ślubie.
- Bez różnicy. - Popatrzyli na siebie i momentalnie wybuchli śmiechem.
- To było mocne. - Powiedziała Susan przez łzy, ledwo trzymając się na nogach.
- Nic tylko typowy pogląd faceta o posiadaniu żony. Trochę nieładnie z mojej strony...
- ... Ale śmiesznie, więc nie ma problemu. I tak wiem, że tak nie myślisz. Po tym, co pokazałeś sześć lat temu swojej... Jak jej tam?
- I teraz zamazuje ci się pamięć, wyobraź sobie. Do widzenia pani.

I na tym skończyli swoje spotkanie.

Ledwo jednak dziewczyna wyszła na korytarz, już natknęła się na Toma.
- Już? - Zapytał wesoło. Ktoś już mówił w ten sposób. Zaczął ją powoli szlag trafiać. Wszystko wydawało jej się znajome, ale nie mogła sobie tego przypomnieć.
- Tak. Słuchaj, czy ja cię skądś znam? W sensie, widzieliśmy się gdzieś poza helicarrierem?
- Nie sądzę. Nie jestem ze Stanów.
- Ja też nie. Znaczy, tu się urodziłam, ale nie mieszkałam tu przez długi czas.
- Będziesz teraz członkinią S.H.I.E.L.D.? - Zmienił temat.
- Już jestem. Jestem jedną z Avengersów, więc nie muszę nosić identyfikatora.
- Jak to się stało?
- Ale co?
- No, że się tu znalazłaś.
- Długa historia. Strasznie długa i strasznie nudna. Zwłaszcza jeśli ja ją opowiadam. - Zaśmiała się.
- Kiedyś mi opowiesz, zobaczysz. To prawda, że wypuściłaś Lokiego?
- Wolę wersję, że mi perfidnie uciekł. Ale tak. Wypuściłam.
- Nieźle. Cud, że żyjesz. Normalnie Fury by cię posiekał jak pietruszkę do zupy.
- Jestem siostrą Iron Mana, chyba należą mi się jakieś przywileje, nie?

I tak spędzili ze sobą resztę dnia. Rozmawiali cały czas. Tony nie doczekał się powrotu Susan więc sam też sobie poszedł. Ona zaś towarzyszyła Tomowi podczas jego pracy. Dziwnie łatwo jej się z nim rozmawiało. Jakby znała go od lat. Nie była tym zachwycona, bo życie nauczyło ją, by nikomu ni ufać. No, oprócz Bannera. Ale na chwilę odsunęła od siebie tę myśl chcąc cieszyć się chwilą.


Tak mijały tygodnie. Treningi, praca w laboratorium i rozmowy z Tomem. Później doszły jeszcze narady.

Wszystko było dobrze. A to znaczy, że nadchodziły kłopoty.




Niby normalny poranek. Susan z kawą i grubym notesem siedziała w pokoju narad. Przeglądała swoje notatki z badań. Jej marzenie o zostaniu chirurgiem nie przeszkadzało jej w byciu naukowcem. Gdyby nie irytujący pan, który zaaplikował jej pewną jeszcze bardziej irytującą osóbkę, czytaj Sheerę, do organizmu, pewnie już dawno miałaby Nobla za odkrycie nowego rodzaju promieniowania. Ale nie. Ona musiała spędzać życie kłócąc się z dziewczyną-drapieżnikiem, która na siłę próbowała zawładnąć jej ciałem. Bosko po prostu.

Do pomieszczenia wszedł Tom. Oboje cierpieli na WSWWwW, czyli Wpieniający Syndrom Wczesnego Wstawania w Weekendy. Co sobotę spotykali się tu i razem pili kawę. On espresso, ona latte.

- Susan?
- Yhym. - Była zaczytana. A jej się nie przeszkadza, kiedy jest zaczytana. I tak wtedy nie słucha.
- Mogę cię o coś spytać?
- Yhym.
- Dlaczego mówisz o Sheerze w osobie trzeciej? Przecież ona to... tak jakby ty.
- Mówiłeś coś? - Poderwała głowę kompletnie nieświadoma tego co się dzieje.
- Tak. - Westchnął. - Pytałem dlaczego mówisz o Sheerze w trzeciej osobie skoro Sheera to ty.
Susan zamyśliła się lustrując Toma wzrokiem.
- Sheera to nie ja. Jesteśmy dwiema różnymi osobami. Ona po prostu we mnie żyje. To tak jakbyś mówił, że tasiemiec w twoim przewodzie pokarmowym to ty. Ona tylko na mnie pasożytuje. Wykorzystuje moje ciało do własnych celów.
- No dobrze, ale...
- Nie ma ale, Tom. Ona to ktoś inny i ja to ktoś inny.
- Susan... twoje oczy...
- Nie mów że żółte, błagam.
- Nooo... są jakby lekko niebieskawe, ale żółte się robią.
- No to wiej.
- Dlaczego?
- Posłuchaj. Wyobraź sobie, że idziesz przez las i widzisz, dajmy na to, wilka. Nie boi się ciebie i toczy pianę. Co robisz?
- Uciekam?
- No właśnie. No to spierniczaj w podskokach.
- Ale...
- No już! - Zerwała się, przewracając krzesło.
Tom podszedł do niej i chwycił ją za ramiona.
- Puść mnie. Tom, to niebezpieczne.
- Nic mi nie będzie. Co się dzieje?
- To Sheera. Zabije cię. Dawno nie dawała o sobie znać.
- Chcę to zobaczyć.
- Nie, Tom! Nie rozumiesz? To jest bestia, ona nie zna litości. Idź stąd.
- Nic mi nie będzie. - Powtórzył.
- Boże, jaki ty jesteś uparty. Jak osioł co myśli, że koniem jest, a mówią mu inaczej.
- Spokojnie.
- Wyjdź.- Głos Susan się zmienił i to mu się nie spodobało. Zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej jednak sobie pójść.
- Ale...
- Powiedziałam wyjdź.

No to wyszedł.


*******

No to mamy drugi rozdział. Nie ma tu może zbyt wiele akcji, typowy rozdział przejściowy. W następnym będzie wrzało, aż już mnie trzęsie :)
Witam nowe czytelniczki, SITKO i Kelly Stark. Dziękuję Wam za miłe słowa i polecamy ię na przyszłość ;) 
Komentujcie :)
Do następnego :)